Friday, December 27, 2013

COPRA – komiks roku

Lektura „Niezwykłej historii Marvel Comics” Seana Howe wypaliła ze mnie resztki zaangażowania w śledzenie produkcji sygnowanych przez korporację. Podobnie z DC – po restarcie uniwersum nie umiałem już znaleźć tam dla siebie nic ciekawego. Właściwie to nawet jakoś specjalnie desperacko nie szukałem. Wystarcza mi sama nostalgia za komiksami czytanymi kiedyś, nawet bez potrzeby ponownej lektury. Wzruszam ramionami patrząc na kolejne przetasowania autorów i żonglerkę numeracją (koniecznie jubileuszowych) zeszytów. Stałym pewniakiem jest B.P.R.D., miłe zaskoczenie spotyka mnie czasem ze strony Image, które postawiło na młodych twórców i dało im stosunkowo wolną rękę.

Tymczasem, pocztą pantoflową dotarłem do komiksu, który gdy tylko ujrzałem to od razu zapragnąłem MIEĆ i przeczytać. Poczułem podekscytowanie, które towarzyszyło mi gdy dwadzieścia (sic!) lat temu czekałem na kolejne zeszyty X-menów (a prenumerata ciągle się spóźniała).

Zeszytówka. Superhero. Tworzona i dystrybuowana przez jednego człowieka. COPRA. Komiks roku.
MichelFiffe wymyślił sobie (i brawurowo zrealizował) karkołomne zadanie: przez rok samodzielnie napisał, narysował, pokolorował, wydał, sprzedawał i rozsyłał dwanaście kolejnych zeszytów swojej autorskiej serii. Zaczął od 400 egzemplarzy a dobił do 800, czyli smallpress pełną gębą – tylko, że w USA więc z elementem amerykańskiego snu w tle.


Co mnie urzekło w tym komiksie?
Po pierwsze, to o czym wspomniałem w pierwszym akapicie – nostalgia. Autor gra nią perfekcyjnie. Tak, że mógłbym powiedzieć, że przeczytałem najlepszy od lat komiks Franka Millera, Teda McKeevera czy Sama Kietha (i jeszcze kilku innych moich ulubieńców zebranych do kupy). Graficznie jest to powalająca jazda w której najwięcej chyba klasycznego Millera z czasu najlepszej współpracy z Lynn Varley (DKR, Elektra Lives Again). Czuć tam również ewidentne inspiracje stylem z końca lat 80-tych i początku 90-tych takich artystów jak Klaus Janson, John Romita JR, Walt Simonson czy wreszcie Kieth Giffen czy Erik Larsen. Całość ma też posmak runu McKeevera w Doom Patrol chociaż genezą komiksu jest fanfik „DeathZone” będący hołdem, który Fiffe narysował wcześniej dla uczczenia serii Suicide Squad.

Jeff Lemire nie raz wspominał o atencji jaką darzy „Legion of Super-Heroes”. Fiffe podobnym uczuciem pała do równolegle publikowanej serii Johna Ostrandera i widać to już choćby w konstrukcji grupy protagonistów i poszczególnych bohaterów. Jest tam czytelna wariacja na temat Amandy Waller (bossa antybohaterskich straceńców) czy Deadshota. Z drugiej strony jest też miejsce dla mixu Punishera z Cablem, Doctora Strange czy... Grace Jones w roli punkowej Storm. Smaczki można wymieniać godzinami. Wszystko oczywiście dość bezczelnie zacytowane i pięknie zmieszane w myśl zasady, że w kwestii wymyślania super mocy powiedziano już wszystko.

Drugim elementem, którym komiks mnie kupił jest oprawa graficzna jako taka. Fiffe operuje swobodnym stylem, w którym widać kreskę – mięso. Jest to niezwykle inspirujące bo sam w sobie taki styl jest w zasięgu samodzielnego wypracowania. Schody zaczynają się przy świadomym używaniu koloru, który jest subtelny ale w 100% przemyślany. Do tego dochodzą fenomenalne layouty plansz, pomysłowe kadrowanie i myślenie rozkładówkami. Na koniec wisienka na torcie w postaci designu (onomatopeje, liternictwo), który zdał egzamin choćby w remaku marvelowskiego „Omega the Unknown” (swoją drogą, fenomenalnie zilustrowanym przez Farela Darlymple - obecnie wymiatającego w „Prophet”) nadając komiksowi hipsterskiego sznytu.

Przy tych wszystkich superlatywach na dalszy plan wcale nie schodzi fabuła, która jest ciekawie opowiedzianą historią o zemście (i obronie świata) z permanentną napierdalanką na prawie każdej planszy. Zresztą, sceny superbohaterskiej naparzanki są rozrysowane fenomenalnie i też są koniecznym elementem zabawy z kompozycją kadrów. Pozostaje tylko kupić konwencję i oglądać te brutalne pląsy ze stale rosnącym podziwem.

Rygor jaki narzucił sobie autor budzi szacunek. Tym bardziej, że zdołał utrzymać mordercze tempo produkcji jednego zeszytu w 4-5 tygodni i utrzymał je przez cały rok. Michel Fiffe zapowiedział, że po krótkiej przerwie będzie kontynuował pracę nad COPRĄ. Komiks zyskuje nowych fanów i zbiera pozytywne reakcje (a nawet hurra-optymistyczne, w czym nie jestem osamotniony). Pierwszy nakład zeszytów wyprzedał się na bieżąco ale na dziś dostępne są trzy kompendia zbierające po trzy odcinki (wznowione przez Bergen Street) i finał w zeszytach. Całość można sobie zakupić w sklepie impossible books, który realizuje przesyłki w Europie.

No, to jeszcze fanbojski trybucik:


COPRA
autor: Michel Fiffe
#1-12 2012-2013
Self-Published

10/10

1 comment:

Tomek said...

Pierwsze 4 zdania uświadamiają mi, że mam dokładnie to samo. A nawet idzie to dalej, do tego stopnia że ostatnio kupuję o wiele więcej książek, niż komiksów. Ekscytacja lat młodzieńczych na kolejny numer...to było bezcenne.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...