Wednesday, January 23, 2013

Fans4WOŚP

W tym roku na WOŚPową licytację przekazałem dwie ilustracje z archiwum.
Są to oryginalne okładki do numerów 32 i 38 xerowanej edycji Ziniola z 2004 roku. Format A4, tusz, pędzel i cienkopis. Plansze są w dobrym stanie, mają małe zagniecenia widoczne na zdjęciach.

Zapraszam do licytacji, które kończą się już jutro (24 stycznia) o 20:00

Oryginalna okładka ZINIOLA 32 - Był to numer, w którym pierwszy raz ukazał się "Mocz w zupie". Poszła za 61,02 PLN - nabywca Raj666. Dzięki!


Oryginalna okładka ZINIOLA 38 - Zarazem zapowiedź dziwacznej historii "Kuporyt", która zdominowała ten numer. Poszła za 81PLN - nabywca markito14. Dzięki!

Sunday, January 6, 2013

Przepracować temat robaków


Rok 2012 dla Mistrza był owocny. Nie chodzi mi tylko o wprowadzenie do eisnerowskiej hali sław (bo to mu się należało jak mało komu) ale głównie o wydane komiksy.Pan Corben skupił się na gotyckim horrorze i nie dość, że opublikował świetną lovecraftową miniserię Ragemoor (4 zeszyty do scenariusza Jana Strnada) to pocisnął całą serię komiksów inspirowanych twórczością Poego. Na łamach Dark Horse Presents systematycznie ukazywały się ośmiostronicowe szorciaki ale najmilszą niespodzianką okazał się zeszyt „Edgar Allan Poe's The Conqueror Worm”. Jest to już drugie podejście do tematu czerwia zdobywcy. Pierwszą adaptacją słynnego wiersza był postapokaliptyczny czarno-biały szort do scenariusza Richa Margopoulosa. Historyjkę opublikowano w 2006 roku w pierwszym zeszycie marvelowskiego „Haunt Of Horror” - trzyzeszytowej antologii corbenesek inspirowanych (a jakże!) Poem. Swoja drogą Corben v.s. Poe to bez wątpienia temat na osobną (obszerną) notkę.

W najnowszym komiksie, co ciekawe, kultowy poeta spotyka legendarnego dramaturga – Corben bezpośrednio nawiązuje bowiem też do scen z Hamleta. W scenerii pustynnego pyłu i mglistych wrzosowisk ma miejsce tragedia, którą oglądaliśmy nie raz. Zazdrosny mąż popełnia zbrodnię, za którą spotyka go zasłużona kara. Specyficznej wyobraźni Mistrza zawdzięczamy umieszczenie znanej od wieków melodii w dekoracjach z westernu ale szczerze mówiąc, czy mamy do czynienia z klimatami conanowskimi czy z dramatem w kosmosie, najważniejsze są tytułowe robale. Tutaj Corben tradycyjnie nie zawodzi. Jest piękna makabra i plansze ociekające obrzydlistwem, chociaż właściwie cały hardkor rozgrywa się poza kadrami.
Oczywiście, jest to wizja, od której przewraca się w żołądku ale powstała głównie za pomocą umiejętnie budowanego napięcia. Po mocnym rozpoczęciu fabuła przebiega bardzo spokojnie. Tymczasem ziarenko niepokoju spokojnie kiełkuje aby w finale eksplodować z ekstremalną mocą.

Corben zagrał cover. Przewidywalną anegdotę opowiedział w taki sposób, że zupełnie umyka uproszczona forma rysunków. Nie ma w tym komiksie specjalnych wodotrysków i wypieszczonych kadrów. Grają głównie postaci, trochę gadających głów i kilka dominant w scenach kluczowych. Widać ogromny luz jaki rysownik musiał czuć podczas tworzenia. Mike Mignola na facebooku wspomniał, że odwiedził Corbena podczas prac nad tą historią. Ze zdumieniem patrzył jak artysta ciska tusz prawie na żywca, na karty z zaledwie umownym szkicem. Ot, „samo się” narysowało.



Edgar Allan Poe's The Conqueror Worm
scenariusz i rysunki: Richard Corben
Dark Horse 2012

Tuesday, January 1, 2013

Będąc młodą blogerką przyszedł raz do mnie pacjent


Polski rynek komiksowy to w większości fanowskie inicjatywy i wydawnictwa działające na zasadzie non profit. Komiksowa nisza to znów tylko fragment innej niszy w rynku książki. Samopublikacja nie jest domeną „kolorowych zeszytów” a stała się chlebem powszednim szaraczków – tych mniej zdolnych, mniej wylansowanych lub po prostu biedniejszych.  Z samopublikacją w parze idzie alternatywny system dystrybucji, niezależny od monopolisty empiku. Przynajmniej dopóki nie pojawi się polski amazon nadal będzie z tym krucho.

Jako artysta wydający się sam lub współpracujący z małymi wydawcami znam to z autopsji. Jeśli nie ma wsparcia dużego profesjonalnego wydawcy autor staje przed zadaniami częstokroć go przerastającymi. Po pierwsze, gdy już upora się ze swoim dziełem, okazuje się że to dopiero początek. Teraz dopiero czeka konkretna fizyczna praca. Na tym etapie zniechęca się chyba najwięcej osób. Efektem są (często dobre) tytuły, które giną chwilę po premierze. Okazuje się bowiem, że autor musi wziąć na barki obowiązki: korektora, DTPowca, wydawcy, drukarza, PRowca, działu promocji, egzekutora recenzji a wreszcie detalicznego sprzedawcy (niepotrzebne skreślić). W moim przypadku jest to nauka na błędach. Na przykład: po znikomych reakcjach na Strange Places (dwie recenzje!) nie zaniedbałem tej działki w kolejnej produkcji. W efekcie, kolejny album (Laleczki) dobił do trzydziestu recenzji na różnych blogach, serwisach tematycznych i w prasie. Co ciekawe, każdy rozdany egzemplarz recenzencki zaowocował stosownym tekstem (pochwalnym - LOL). Sporadycznie sam  też pisuję recenzje, czy to na Aleję Komiksu, Ziniola lub na blogaska. Wiem więc jak wygląda to od kuchni. Otóż, jest więcej promocyjnego materiału niż chętnych recenzentów. W przypadku gdy w długiej kolejce do oceny czekają ekskluzywne wydania mistrzuniów z Egmontu, ziny są bez szans. O samizdatach piszą tylko szaleni pasjonaci.

Tak więc, gdy napisał do mnie Piotr Gibowski, autor powieści „Asymetria – Rosyjska ruletka” z prośbą o recenzję jego książki – nie zastanawiałem się długo. Lubię czytać polską fantastykę (obecnie) w ramach poszukiwań fajnych fabuł zdatnych do adaptacji na komiks. Do nurtu historii alternatywnych jestem zrażony po lekturze paradnej opowiastki o polskim doborowym batalionie NATO tłukącym buców w 1939 roku. Skoro jednak autor wręcz wpycha swoją książkę do oceny – biorę. W innym przypadku nigdy bym po nią nie sięgnął.

Wyjaśnię, dlaczego piszę o tej książce w kontekście samopublikacji. Powieść wydało bowiem Akademickie Stowarzyszenie Psychologii Ekonomicznej TONUS, którego prezesem jest… Piotr Gibowski. Tak więc zakładam, że faktycznie wydał sobie tę książkę sam. Rzut oka na formę wydania potwierdza, że mamy do czynienia ze standardem półprofesjonalnego składu i cyfrowego druku. Kuriozum są reklamy patronów umieszczone co dwa rozdziały. Swoją drogą, patronaty są dobrane z głową i przynajmniej ze strony autora widać, że wywiązał się rzetelnie ze swoich zobowiązań sprytnie promując patronów w treści książki.

Motyw „jankesa na dworze Króla Artura” jest chwytliwy i w popkulcie przerabiany wielokrotnie. Samych adaptacji oryginału Twaina mam kilka ulubionych: oczywiście węgierski komiks wydany u nas pod koniec ’80, potem disnejowski film o kosmonaucie czy też wersja o najmłodszej córce Bill Cosby Show (Keshia Knight Pulliam) przeniesionej na Camelot prosto z Alabamy. Nie należy wszakże zapominać o paradoksie dziadka (a nawet pradziadka!). U Andrzeja Pilipiuka jeden z bohaterów przestaje istnieć bez wyraźnego powodu – wszedł do sklepu i samym faktem otwarcia drzwi  zmienił historię. Z innej beczki, dość perfidnie zabawił się za to Waldemar Łysiak, który chrononaucie zafundował szybko postępujący syfilis. 
U Gibowskiego mamy całą drużynę przypadkowych wycieczkowiczów: maturzystów i żołnierzy. Przewodzi im Jacek Gwozdecki – psychopata z genialnym planem. Jedyny „nie Polak” w grupie to lewak Dennis (paskudna kreatura z niemieckiej antify, karatekowiec, sympatyk Krytyki Politycznej defraudujący kasę z grantu UE), który zalicza kulę między oczy już na 13 stronie. Gwozdecki komentuje śmierć współpracownika: „Nigdy nie był moim kumplem. Był wyjątkową gnidą. Nikt go nie będzie żałować”. Licealiści wiedzą, że Jacek potrafi być pragmatyczny do bólu więc przechodzą nad tym wyznaniem do porządku dziennego. Tym bardziej, że oto prosto z CERNu, który zwiedzali jako laureaci olimpiady fizycznej przenieśli się do roku 1927 i wkrótce inne sprawy zaprzątają ich uwagę. Sprawy wagi światowej.
Główny protagonista – Jacek Gwozdecki – zadowolony z siebie (w czasie gdy biedny Dennis czyta marksistów, ten zalicza nauczycielkę) trzydziestopięciolatek, gdy zacznie realizować swój plan poprawy historii Polski wkrótce stanie się rozgrywającym na miarę Stalina. W końcu może odreagować nieudany etap działalności politycznej i brak uznania w środowisku naukowym. Uzbrojony w haki na każdego (i w ¾ tera materiałów edukacyjnych na dysku twardym super-laptoka) wyznaje zasadę, że cel uświęca środki. Sekunduje mu (i czasem miesza szyki) kapitan Paweł Goławski, którego często gwizdanym earwormem stał się szlagier „już taki ze mnie zimny drań”. Obaj panowie przy zazwyczaj biernym udziale pozostałych statystów wycinają takie numery jak „Katyń a rebours” lub zbratanie Piłsudskiego z Dmowskim.

Warto wspomnieć, że jedyną kobietą wśród podróżników w czasie jest dość tępa Lidka, która w gronie zwycięzców olimpiady znalazła się jako ładny dodatek do bystrego brata – mózgowca (właściciela super-laptoka). Pozostali bohaterowie są funkcyjnymi w stylu „koleś pasjonujący się starymi samochodami”, „major Skrzetuski umie wyszkolić komandosów” itp.
Autor nie radzi sobie z rzeszą wprowadzonych bohaterów. W efekcie służą mu tylko do ustawiania pionków na globalnej szachownicy. Na szczęście, gdy około setnej strony czytelnik straci złudzenia, że przejmie się losami jakiejkolwiek postaci, można skupić się na planie ogólnym. Tutaj jest już zdecydowanie lepiej.

Dzięki dostępowi do współczesnej wiedzy bohaterowie ingerują w historię. Początkowo mają gigantyczne fory, jednak z czasem gdy przewracają się kolejne kostki domina przeciwnicy zyskują możliwość reakcji. W zmienionej rzeczywistości wiedza o już zdezaktualizowanej przyszłości zaczyna nagle przeszkadzać i potrafi mącić nowe status quo. Zaczyna się ciekawie poprowadzona  symulacja. Ten element fabuły ciągnie całą „Asymetrię”: jest logicznie i bez nachalnego wyjaśniania oczywistości. Szacunek budzi erudycja autora i wszechstronność podejmowanych tematów.

Atutem jest ogromna ilość ciekawostek, którymi autor naszpikował fabułę. Podane w nieinwazyjny sposób informacje obejmują zakres od tajników fałszowania śmietany na bazarze w Warszawie po emocjonujące szczegóły wytwarzania nylonowych pończoch. Główną atrakcją tych wtrętów są jednak świetnie wyselekcjonowane ciekawostki historyczne, które mnie osobiście kilkakrotnie zainspirowały i skłoniły do dalszych poszukiwań. W zgłębianiu wiedzy przyda się bardzo obszerna bibliografia załączona na końcu książki. Jest ona niewątpliwie wartością dodaną „Asymetrii”.

Po lekturze mam ambiwalentne wrażenia. Uważam, że najsłabszą stroną „Asymetrii” jest wątek podróżników w czasie, który na domiar złego potraktowany jest po macoszemu. Irytujące są zwłaszcza streszczenia dialogów. O jakiejkolwiek psychologii postaci nie ma mowy – bohaterowie są papierowi i nierozróżnialni. Cały wątek maturzystów i żołnierzy najlepiej powinien zostać wykastrowany redaktorskimi nożycami. Podczas lektury przypomniało mi się kapitalne opko „Bomba Heisenberga” Ziemiańskiego, który brawurowo poradził sobie z podobnym tematem nie grzęznąc w powielaniu pomysłu Twaina.

Niestety, Ciszewski i Gibowski chyba już na stałe zniechęcili mnie do tego typu historii.

P.S. sprostowanie:
Wybaczcie, że skłamałem w temacie posta. Nie o prowadzenie blogaska chodziło i nie żaden pacjent przyszedł ale autor. Otóż, posiadam konto na serwisie czytelników lubiących statystyki swojego czytania. Jako anonimek lapidarnie skomciowałem rozczarowanie z lektury książki Ciszewskiego - nieparlamentarnym słowem. Odzewem była propozycja od autora „Asymetrii”, z której skorzystałem. Szczerze mówiąc, ciągle jestem zadziwiony i tłumaczę sobie tę zabawną sytuację desperacją autora albo żartem.


Piotr Gibowski
Asymetria. Rosyjska ruletka
ASPE TONUS 2012


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...