Monday, December 31, 2007

Gdzie jest Wally?

Aby zakończyć rok rozrywkowym akcentem
prezentuję kilka plansz bezpretensjonalnej rzezi.

Obrazki dość stare (2001) i leciutko odgrzane w fotoszopie.
Że też mi się kiedyś chciało tak machać?

Thursday, December 27, 2007

Muzyczne podsumowanie roku 2007 (część czwarta)

Statystyki mówią za siebie.

Nie słucham polskiej muzyki.
Nie lubię polskiej muzyki.

Nie wiem czy nie lubię, bo nie znam czy też nie lubię, bo nie słucham.
A może nie słucham, więc nie lubię?

Abym nie wyszedł na osobę pokroju fanboja, który z zasady nie lubi polskich komiksów a żadnego nie czytał, przyjmijmy więc że do polskiej muzyki mam stosunek obojętny a słucham jej akurat tyle, że bez problemu mogę wytypować swoje trzy ulubione albumy roku 2007.

Jeden debiut.
Jeden powrót.
I coś z zupełnie innej beczki.

Muchy - Terroromans

Kapelę okrzyknięto "najlepszym polskim zespołem bez wydanej płyty". Gdy w końcu płyta zaistniała, dodano "teraz można mówić że jest to po prostu najlepszy polski zespół". Nie wiem czy osoba wymyślająca ten reklamowy slogan miała kiedykolwiek do czynienia z logiką. Owszem, Muchy być może były najlepszym polskim zespołem, wśród tych które jeszcze nie doczekały się wydania debiutanckiego albumu. Po debiucie jednakże są "tylko" świetnym zespołem który w końcu wydał płytę. Różnica między najlepszym a świetnym jednak jest. Bycie mistrzem w kategorii amatorów nie oznacza, że po przejściu do wyższej ligi też się nim będzie.

Terroromans powstał na bazie materiału wcześniej wydanego w postaci dema. "Galanteria"długo nie zabawiła w moim odtwarzaczu. Pomimo że poszczególne piosenki broniły się całkiem nieźle, całość sprawiała wrażenie zagranej na jedno kopyto.

Zmasowany hype zrobił jednak swoje, gdyż pomimo lekkiego rozczarowania demówką postanowiłem sprawdzić czym to się tak ludziska zachwycają.

Piosenki na albumie zostały ciekawie przearanżowane. Różnica w porównaniu z demem jest ogromna (na plus). Materiał jest zróżnicowany i przebojowy. Nie ma już mowy o znużeniu słuchacza. Prezentowany poziom jest w miarę równy. Płyty słucham z przyjemnością a odrzuca mnie bodajże jeden kawałek (najważniejszy dzień). Poza tym podoba mi się maniera wokalisty. Być może dlatego, że ostatnie glany zostawiłem w błocie rozdeptanej rabaty na dziedzińcu KUL podczas koncertu Republiki?


Kobiety - Amnestia

Jeśli dobrze kojarzę (a google nie kłamie), Kobiety debiutowały w tym samym czasie (i wytwórni) co Pogodno. Start mieli w sumie lepszy, bo debiutancki album otrzymał lepsze recenzje niż niestrawne (jeszcze) jazdy Pogodna. Duża w tym zasługa Jacka Lachowicza, ówczesnego klawiszowca Kobiet i Ścianki, który promował zespół korzystając ze wznoszącej się fali popularności macierzystej kapeli (lada chwila każdy zbuntowany licealista miał sobie przyszyć do plecaka metkę ze Ścianką obok Dżemu i Led Zeppelin).

Po serii koncertów (trójkowy był rewelacyjny) o zespole zrobiło się cicho. Wrócili w 2004 albumem "Pozwól sobie". Już bez Lachowicza ale za to z jednym umiarkowanym przebojem. Tym razem główna opinia o koncertach to "kobiety nie mają jaj". Czas od debiutu zmarnotrawili odwrotnie proporcjonalnie do Pogodna, który w tym czasie święcił swoje największe komercyjne i artystyczne sukcesy. Wkrótce o Kobietach zrobiło się cicho. Grzegorz Nawrocki w międzyczasie udzielał się w różnych projektach, więc sądziłem że zawodowo skończy grając w przeróżnych "jugotonach" niż zdobędzie się na reaktywację zespołu. Brak oczekiwań okazał się błogosławieństwem, bo oto wiosną ukazał się trzeci album - Amnestia. Zmienił się skład zespołu i (jak mniemam) przemyślano koncepcję dalszego grania co spowodowało umiejscowienie nowej muzyki w obszarach alternatywnego popu. Produkcją tym razem nie zajął się Maciej Cieślak lecz Piotr Pawlak co znacząco wpłynęło (moim zdaniem bardzo pozytywnie) na brzmienie. Muzyka jest bardzo energetyczna i bujająca. Nawrocki jak zwykle pisze fajne teksty, a aranże to klasa sama w sobie.
Jak dla mnie - polska płyta roku


pif paf
(o mój boże, ale chujaszczo nudny teledysk - żenada)
madale mandale mandale mam


Quidam – Alone Together

Płyta z zupełnie innej bajki (podobnie jak Ulver z poprzedniego wpisu – a może nawet bardziej zaskakująca w moim zestawieniu). Zespół od lat z powodzeniem nagrywa kolejne albumy osadzone w stylistyce rocka progresywnego i współpracuje z międzynarodowymi sławami. Po perturbacjach personalnych i powrocie z krótkiego niebytu nagrali płytę, w której nowy skład ponoć już się „dotarł”. Do tej pory nie wgłębiałem się w dokonania Quidam a znałem je pobieżnie z czasów gdy uwielbiałem nocne audycje Piotra Kosińskiego. Było to nierozerwalnie związane ze zbliżającymi się sesjami – właściwie do dziś nie wiem, dlaczego zamiast się uczyć słuchałem muzyki*. Widocznie ta prezentowana w Nocach Muzycznych Pejzaży była aż tak absorbująca. Z drugiej strony, każdy kto studiował** wie, że w czasie sesji nawet sprzątanie może być bardziej absorbujące niż nauka.

Wracając do Quidam:
Przed premierą fragmenty albumu prezentowano w Mini-Maxie. Hurraoptymistyczne podejście Piotra Kaczkowskiego sprawiło, że automatycznie postawiłem krzyżyk na „Alone Together”. Tak to jakoś już na mnie działa, że im bardziej Pan Piotr coś poleca, to nastawiam się negatywnie do polecanego przedmiotu. Prowadzący Mini-Maxu (zwany czasami polskim Johnem Peelem) w bardzo dużym stopniu ukształtował moją muzyczną wrażliwość, ale od bodajże pięciu lat permanentnie zawodzę się na jego rekomendacjach (oględnie mówiąc). To co bowiem różni Kaczkowskiego od ś.p. Peela (oczywiście przy zachowaniu proporcji) to kiepski nos (słuch?) do nowych zespołów. Wyjątkiem są chyba tylko przywoływane powyżej Muchy***.

Co prawda Quidam działa od ponad piętnastu lat, ale i tak rekomendacja Pana Kaczkowskiego podziałała w moim przypadku jak antyreklama. Nie przesłuchałbym albumu gdyby nie przypadek. W końcu, gdy już miałem płytę w odtwarzaczu, postanowiłem nastawić się na najgorsze i przetestować czy i tym razem zostałem zrobiony w konia.

Pozytywnie się rozczarowałem. Płyta jest świetna!

W przypadku zespołu grającego rock progresywny, największą tragedią muzyków (zazwyczaj bardzo dobrych technicznie) jest brak wyobraźni. Skutkuje to pójściem na łatwiznę w postaci popisów i ekwilibrystyki (lub nawet masturbacji). Plusem nowego albumu Quidam jest to, że chwil muzycznego „jałowego biegu” jest bardzo mało. Za to mamy dużo pięknych i nastrojowych melodii. Gitarka kojarzy mi się ze Stevem Hackettem, wokalista śpiewa w manierze "genesisowej", sekcja rytmiczna jest bardzo zdyscyplinowana i softowa, czasami fiuka flet w stylu klasycznych King Crimson. Jednym zdaniem: nie jest to awangarda, ale nie o eksperyment tu chodzi. Nie jest to również coś strasznie wtórnego - po prostu inspiracje są bardzo czytelne. Jedyne co mi się nie spodobało to zbytnio wygładzona produkcja. Słychać to tak, jakby muzycy weszli do studia zaraz po tym jak Jopek i Pat nagrali swoją płytę i przez przypadek zostawili wszystkie swoje ustawienia na konsoli. Mając w pamięci, że "Upojenie" okazało się sporym przebojem, być może jest to celowy zabieg.

Teledysku nie znalazłem. W końcu to zespół niszowy.



*tak, to był żart (ha ha ha)

**nie licząc oczywiście dziobaków

***jako iż Muchy słyszałem po raz pierwszy w MiniMaxie, byłem przekonany że ich piosenka znajdowała się na jednej z firmowanych tą nazwą składanek. Okazało się, że Muchy owszem były na składance... ale na OFFensywie u Piotra Stelmacha. Czyli nie są wyjątkiem od reguły :/

Friday, December 7, 2007

Muzyczne podsumowanie roku 2007 (część trzecia)

Kolejne trzy płyty w rankingu są z bardziej elektronicznego sortu, chociaż pomimo komputerowego wspomagania daleko im do elektronicznej ortodoksji.

Unkle - War Stories

Dla wielu osób płyta numer 1 w odchodzącym roku. Pełna rockowej motoryki, przebojowych singli i świetnych występów gościnnych (zarówno w postaci sampli jak też "żywych" wokalistów).

Unkle zaszarżowali i pokazali miejsce w szeregu rockowym gwiazdkom, pudrowanym stonerom i triphopowym zombim*.

Tylko dlaczego nie jest o nich głośniej?

(Do wglądu Hold My Hand - z sampelkiem z Be My Wife Bowiego :)


Recoil - subHuman

O nowym albumie Alana Wildera wspominałem przed premierą gdy jeszcze do końca nie wiedziałem czego się mogę spodziewać.
Pojawienie się nowego wydawnictwa zostało co prawda medialnie odnotowane, ale szybko rzucono je w kąt w związku z nowym albumem Klaxonsów, Editorsów czy innych gubiących formę już po debiucie Interpoli. A w odróżnieniu od tych kapelek, Wilder skończył z graniem skocznych melodyjek i trzyminutowych piosenek od czasu jak wybył z Depeche Mode.

Na subHuman mamy przyjemność obcować z najwyższej próby ciężkim elektrycznym bluesem. Mobiemu wyszła z takiego mixu muzyczka do reklam, Wilder stracił ambicje gwiazdorskie i po prostu robi swoje. Mistrz! :)

Z racji tego, że nigdzie nie znalazłem aktualnego wideoklipu promującego album, złośliwie podlinkuję teledyskiem do "Kingdom" Dejva Gahana. Ten pan również wydał płytę w bieżącym roku, ale szczerze mówiąc za wyjątkiem widocznego poniżej utworu, całość w porównaniu z dziełem Wildera wypada niezwykle blado.
:)



Ulver - Shadows of the Sun

Płyta trochę z innej bajki. Ulver trafnie określono jako "alternatywę dla metaluchów", gdyż wśród fanatyków zespołu najwięcej jest pryszczatych koneserów growlingu, niszczących mózg blastów i rytualnych orgii przy pełni księżyca (z nieodłącznym profanowaniem Hostii). Zespół który choć trochę muzycznie wyłamuje się z konwencji, w środowisku słuchaczy mających klapki na uszach jest automatycznie traktowany niczym złoty cielec awangardy. I choć Ulver "odkrywa" szlaki wielokrotnie spenetrowane, może (niezasłużenie) cieszyć się sławą eksperymentatorów. Z drugiej strony, dla słuchaczy o wysublimowanych gustach, elektroniczne produkcje zespołu jawią się mierną popłuczyną po Lustmordzie, Eno czy Sylvianie (na którego notabene Garm się powołuje). No cóż, metaluchem nigdy nie byłem a nowa kompozycja Davida Sylviana na czajnik i dron nie wzbudza we mnie ekstazy. Z tego względu, pozbawiony uprzedzeń odbieram "Shadows of the Sun" bardzo pozytywnie. Spokojne melodie, nastrój melancholii, fajny cover Deep Purple - niewadząca muzyka tła, która szybko się nie nudzi ale też specjalnie nie zapada w pamięci. Na pewno przebija przereklamowanego Puscifera. Jeszcze nie raz wrócę do tej płyty.


Następnym razem chyba wezmę na tapetę kilka polskich płyt. C.D.N.

*próbowałem pobić swój rekord stężenia bełkotu.

Wednesday, December 5, 2007

ZAWŁASZCZAM!

Czasami po lekturze jakiejś książki, obejrzeniu filmu lub przesłuchaniu płyty która zrobiła na mnie duże wrażenie ogarnia mnie irracjonalne poczucie zazdrości. Z jednej strony, chciałbym się podzielić z innymi swoim "odkryciem", lecz jednocześnie chciałbym być odbiorcą uprzywilejowanym - jedynym. Jest to oczywisty paradoks, bo przecież sam mogłem się zapoznać z danym dziełem dzięki zaangażowaniu autorów i pośredników, którzy zadbali abym do niego dotarł. Im więc "towar" ma lepszą dystrybucję (czyli jest propagowany bardziej masowo), tym ja mam statystycznie większą szansę natknąć się na coś co będę odbierał jak skierowane tylko i wyłącznie do mnie. Głupie, ale prawdziwe (a co najważniejsze nie wykluczające własnych poszukiwań).Najlepszym przykładem jest wydanie przez Kulturę Gniewu "Black Hole" Charlesa Burnsa. Komiks otoczony był wielką famą już na długo przed wydaniem. Po publikacji zainteresowanie i entuzjazm wyrażany w recenzjach stale rośną. Bałem się rozczarowania, gdyż właściwie spotkałem się wyłącznie z (hurra) optymistycznymi opiniami. Nawet osoby, którym komiks nie podszedł wypowiadają się o nim z pewną dozą ostrożności, lub mają zastrzeżenia tylko do pewnego aspektu całości. Na szczęście obawy okazały się płonne. Niniejszym dołączam się do powszechnego zachwytu, bo jest to najlepszy komiks który czytałem w tym roku, a nawet jeden z najlepszych które przeczytałem w ogóle.

Jeśli miałbym się posłużyć skrótem myślowym, porównałbym fabułę do efektu który mógłby osiągnąć Stephen King gdyby został scenarzystą komiksów o X-menach (i gdyby był dobrym scenarzystą komiksowym). Mało tego, mam nieodparte wrażenie, że Grant Morrison pisząc New X-men w pewien sposób podpierał się pomysłem freaków podpatrzonym u Burnsa. Obok obecnych do tej pory w serii strzelających promieniami superludzi wprowadził rzeszę dziwolągów*, dla których mutacja była kalectwem i manifestowała się zazwyczaj w postaci deformacji ciała. Co do Kinga, to mam głównie skojarzenia z "Sercami Atlantydów", gdyż autorzy rozgrywają podobne motywy: pierwszych miłości, wyobcowania, wyrwania się z zaścianka i rozrachunku z narkotycznymi latami młodości w hipisowskich latach '70. Strzelania promieniami tu nie uświadczymy, a elementy "ponadnaturalne" (w tym wizje, których doświadczają bohaterowie) doskonale współtworzą klimat utworu.

Rysunkowo komiks Burnsa jest dowodem wielkiej wyobraźni i dyscypliny. Pomimo iż "Black Hole" powstawało dziesięć lat, jest bardzo spójne. Artysta konsekwentnie trzyma się swojego stylu. Narracja jest przemyślana i logiczna. Gdy w czasie jednej z ponownych lektur skupiłem się wyłącznie na kadrowaniu, zostałem oczarowany umiejętnością opowiadania historii prezentowaną przez autora. Na pewno nie jest to komiks najłatwiejszy w odbiorze, ale tam gdzie tylko można, na etapie formalnym opowiadania Burns podaje czytelnikom rękę. To co się dzieje głębiej w materii komiksu pozostawia pewną swobodę interpretacji, ale pierwsze kroki stawiamy prowadzeni przez autora.

W przypadku zabrania się za lekturę cegły takiej jak "Black Hole" ( 352 strony - w oryginale 12 zeszytów) niezbędna jest chwila skupienia i adekwatny sountrack. Co prawda sam autor zostawił kilka tropów, ale jak na przykład "Harvest" Neila Younga mógłby w kilku miejscach pasować, to już "Alladin Sane" czy "Diamond Dogs" Bowiego są chyba podpuchą (na co wskazuje dialog Chris i Marci) związaną z konfliktem wizerunku Bowiego jako odmieńca (swoistego protoplasty Marylina Mansona) z jego idącą wbrew scenicznemu emploi zdolnością muzycznej mimikry. Przywoływany na stronach komiksu Jimmy Hendrix też nie jest zbyt dobrym wyborem, gdyż jego utwory są tak klasyczne i ograne, że na pewno każdemu już dawno się z czymś kojarzą więc nie stanowiłyby dobrego tła muzycznego.

Ja postawiłem na "The Drift" Scotta Walkera, artysty również wywodzącego się z twórczego fermentu lat '60 i '70 ubiegłego wieku. Już jako nastolatek zaczynał grając w boysbandzie, a później konsekwentnie podążył swoją drogą jako awangardowy piosenkarz-songwriter. W kontekście głównej myśli przewodniej "Black Hole" - dojrzewania, wybór ostatniego dzieła Walkera wydał mi się interesujący. Miło się zaskoczyłem, gdyż pod "The Drift" album Burnsa "wchodzi" idealnie.

Oczywiście jeśli jesteśmy przygotowani na bad trip.


P.S. Kolorowe obrazki którymi ozdobiłem treść notki znalazłem w necie. Wydanie zbiorcze "Black Hole" ( w tym nasze polskie) jest czarno-białe. Przykładowe plansze tutaj.

* Wcześniej były co prawda Morlocki, ale kryły się po kanałach a nie stanowiły większość populacji homosuperior.

Gwałt na pierwszej randce

Stało się. Straciłem dziewictwo w temacie komiksu kolorowego!
W dodatku z Likwidatorem, stąd tytuł dzisiejszej notki.

Antologię zapowiadałem na blogu pod koniec czerwca.
W międzyczasie termin wydania zbiorku przesunął się z lipca na grudzień.
Zmienił się też format z b5 na a4. I w sumie dobrze, bo wizualnie wyszło bardzo fajnie.

Więcej o komiksie tutaj. Z mojej strony jedna plansza.
Jest to fragment nowelki, którą zrobiliśmy razem z Bartkiem Sztyborem.
Całość do przeczytania w albumie, gdzie znajduje się w zaiste doborowym towarzystwie.

Friday, November 23, 2007

Syberyjskie sny

W wydawanych ostatnio komiksach timof zaczął odchodzić od dotychczasowego standardu "zeszytów na kredzie". Do tej pory jedynym edytorskim wyjątkiem były "Blankety", ale oto zarówno "Morfołaki", "Międzyczas" i "Syberyjskie sny" przygotowano do druku bardziej indywidualnie niż zazwyczaj. Nadchodzące "Buty" zapowiadane są zaś jako towar ekskluzywny i wyjątkowy pod względem formy.

Od pewnego czasu nosiłem się z zamiarem napisania kilku słów o każdym z wymienionych powyżej albumów. Dziś padło na komiksową antologię rodem zza wschodniej granicy.

We wstępie "Syberyjskich snów" Hihus przybliża sylwetkę autora grafiki - pochodzącego z Jekaterynburga Konstantyna Komardina, który jest jednym z najpopularniejszych rysowników komiksowych w Rosji. Przy okazji dowiadujemy się o nieciekawych realiach rosyjskiego rynku komiksowego i jednocześnie otrzymujemy odpowiedź na pytanie dlaczego Komardin pomimo szczerych chęci, pasji tworzenia i zaangażowania ma na swoim koncie dopiero jeden album komiksowy (jeszcze niewydany u nas "Site-o-polis").

Nie wiem czy u siebie Konstanty doczekał się już antologii, ale ogólne wrażenia już po pobieżnym przejrzeniu zbiorku są pozytywnie zaskakujące (a czasami nawet oszałamiające) i świadczą o tym, że prace autora są zdecydowanie warte uwagi. Przy okazji pierwszego wrażenia warto również wspomnieć o okładce zaopatrzonej w czytelną ilustrację (co nie jest aż takie oczywiste dla wszystkich rysowników) i spolszczonych logotypach wykonanych przez autora.

Po kolei:

Album otwierają stylizowane na notatki z egzotycznych podróży "Mity i legendy ludzi martwej ryby". Są to potraktowane z przymrużeniem oka frywolne anegdotki. Po nich następuje Moebiusowska impresja "O czym śnią bogowie", w której po raz pierwszy mamy do czynienia z Komardinową obsesją na tle opowiadania historii. Otóż, jak wspominał Hihus, rysownik nie może się opanować przed rozwlekaniem historii. Nawet pomysł na pasek lub jednoplanszówkę, jest w stanie rozrysować na cały album. Niestety, w przypadku publikacji w prasie jest ograniczony przez wymóg krótkiej formy i to co chciałby rozwijać musi syntetyzować. Kompromisem pomiędzy chęciami a odgórnymi założeniami jest większość komiksów Komardina. I jak często w przypadku kompromisów, efekty są różne.

Jeśli mamy do czynienia z fabułą bardziej skomplikowaną i wielowątkową, "nadpobudliwość" rysownika przyczynia się do porwania czytelników w płynnie opowiadaną (iluzorycznie "toczącą się samoistnie") historię. Z drugiej strony w momencie gdy scenariusz ma na celu tylko opowiedzenie spointowanej anegdoty, rozbuchanie graficzne rozmywa istotę całej historii i może prowadzić do "rysunkowej masturbacji". Podobnie bywa gdy sam scenariusz jest tylko pretekstem do graficznych szaleństw.

Pierwszą dłuższą nowelką jest narysowana w nieco swobodny sposób "Mechanika uczuć", groteskowa historia o pożądaniu i niespełnionej miłości w stechnicyzowanym świecie. Komiks jest pozbawiony dialogów ale sprawnie poprowadzona narracja nie pozostawia wątpliwości co do przebiegu akcji. Lekko undergroundowa, dość szkicowa kreska została wzięta w ryzy przez konsekwentne kadrowanie na zasadzie zamknięcia ewentualnej dowolności materii w porządku stałej formy. Dzięki temu przyjęta konwencja nie razi, a sama opowieść "wchłania się" nadzwyczaj łatwo. Osobiście trochę żałuję, że nie trafiłem na ten komiks przed narysowaniem "WKŻ", bo nie musiałbym kilka razy wyważać otwartych na oścież drzwi.

Następujące po sobie trzy kolejne (tym razem kolorowe) historyjki to bardziej komercyjne oblicze Komardina. Sprawdza się on zarazem w stylizowanej na Manarę erotycznej "Legendzie o Minotaurze", kartunowym "Maxie Coolerze" jak też onirycznym "Śnie Ariadny". Zmieniając konwencje i bawiąc się w obrębie różnych stylistyk rysownik nie zatraca istoty swojego stylu. Dopiero w skrajnych formach (jak w kreskówkowej jednoplanszówce "Mój tata satelita") można mieć pewne trudności z odruchowym rozpoznaniem autora.

Dwa następne komiksy są efektem pracy nad komiksowymi antologiami. "Zabijanie... proste zadanie" powstał na potrzeby międzynarodowego zbiorku "Królik trojański". Jest to efektowna i pełna przerysowanej przemocy historyjka o królikach-terrorystach. W zupełnie innym stylu utrzymana jest nowelka "Cztery trupy", która pierwotnie opublikowana była w antologii "City Stories". Graficznie jest to chyba ukłon w kierunku komiksów polskich kolegów (Gawronkiewicza, Ostrowskiego) a jednocześnie nadal świetnie rozpoznawalny Komardin. Jak zwykle rysownik potrafił narzucić sobie graficzną konwencję, w granicach której rozgrywa swoje autorskie ambicje.

Po cartoonowym przerywniku następuje czteroplanszowa "Biografia", gangsterski hardkor z drastycznym (acz przewidywalnym) finałem, dla którego za kanwę scenariusza posłużył tekst utworu raperskiego zespołu Krovostok.
Zwrotki nie są pozerskimi rymowankami niczym z serialu Ekstradycja ("było nas trzech, jak w autobiografii, zero ściemy, taka sama krew i te same geny... " hehe). To brutalne gangsta z Moskwy.
Dodatkowego realizmu historii dodał zabieg celowego "rozrzucenia" kadrów. Są poukładane chaotycznie, jak "fotografie" wspomnień przywoływanych przez podmiot liryczny :)

Sampelek graficzny po lewej. Za to na dole wykonanie oryginalne.
Wideoklipu nie doszukałem się, ale to nagranie z koncertu i tak robi wrażenie.


Zamykające antologię "Pogranicze" jest właściwie minialbumem samym w sobie. Ten najdłuższy w "Syberyjskich Snach" komiks ma bowiem 24 strony i równie dobrze mógłby funkcjonować samoistnie w formie zeszytu (najlepiej rozpoczynającego całą serię). Jak dla mnie jest to najmocniejszy punkt całej antologii. Komardin rysunkowo pojechał w tym komiksie najmocniej. Tutaj nie udaje nikogo. Wszystkie dotychczasowe nawiązania w końcu ustępują własnemu, oryginalnemu (do tej pory często jedynie sugerowanemu pod piętnem inspiracji) stylowi. Artysta z rozmachem kreśli epickie sceny batalistyczne, kilkoma zdecydowanymi kreskami potrafi oddać charakter bohaterów i dramatyzm ich położenia. Brudna krecha idealnie współgra z komputerowym przytłumionym kolorem. Samą historię można sklasyfikować jako dark fantasy/steampunk (?) - brawurowo opowiedziany komiks środka z dużą dawką przemocy i ironicznych tekstów wygłaszanych przez charakternych hirosów. Po przeczytaniu "Syberyjskich Snów", których siła tkwi głównie w rysunkach Konstantyna Komardina, stałem się fanem tego artysty. Będę uważnie śledził jego dalszą komiksową karierę i czekam na kolejny album. Tym razem pełnometrażowy.

Monday, November 19, 2007

Bi Bułka & otoczka Otoczaka

Trafiła mi się niezła gratka w postaci przedpremierowej lektury albumu Rafała „Otoczaka” Tomczaka. Wydanie „Bi Bułki i otoczki Otoczaka” jest dla mnie bardzo dobrą wiadomością. Oto timof wydał kolejny oczekiwany przeze mnie komiks. Jest to zarazem komiks, za którego wydaniem lobbowałem więc postanowiłem lekko podbić bębenek w postaci pierwszej recenzji tego dziełka. Pomimo, że „Bi Bułka” pojawia się w ramach labelu „komiksowy underground” i nakład ma iści „bibułowy” (200 egzemplarzy), liczę na to że moja kumoterska polecanka jest pierwszą, ale nie ostatnią. Czekam na kolejne, oczywiście bardziej obiektywne niż moja.

Wbrew pozorom, Otoczak (znany wcześniej jako Tomaz) początkującym twórcą nie jest. Owszem, Bi Bułka jest jego debiutanckim albumem, lecz autor działa w świecie komiksu już od prawie dziesięciu lat. Pierwszy kontakt z jego twórczością miałem za pośrednictwem AQQ. Co prawda w samym piśmie opublikowano chyba tylko jednoplanszówkę „Łili”, ale w dziale recenzji często pojawiało się jego nazwisko przy okazji współpracy z przeróżnymi zinami.

Tak więc, od 1998 roku Tomaz wraz z Olafem tworzył trzon TynkGruppe, której efektem działań były dziś zapomniane publikacje noszące ciekawe nazwy:„Cipa ledwo zipa”, „Taker: zupełniepsychogazeta”, „Nikt nikomu nie UFO”, „Urwee koorki”*. W międzyczasie jak też po rozwiązaniu kolektywu, Tomczak spełniał się w solowych projektach: „Czarny padół”, „Czarny ja” oraz w gościnnych występach w „Mać Pariadce”, „Qriozum” czy wydawanym przez Tomka Leśniaka legendarnym zinie „Mięso”. Silnym akcentem twórczości Tomaza było również stałe wspieranie Ziniola (okładki jego autorstwa: tu, tu, tu), którego ostatni numer ukazał się w kwietniu 2005 roku. W numerze przedostatnim swoją premierę miała Bi Bułka (a "Tomaz" transformował w "Otoczaka"). Później zapadła cisza...

Teraz po długim okresie milczenia, otrzymujemy ślicznie wydany album który śmiało można określić mianem najlepszego undergroundowego (premierowego) komiksu roku.

Jest to zbiór czternastu przygód pary wesołych ludzików: rachmistrza Bi Bułki i mistrza zapamiętywania Białaska, którzy przemierzając jaźń autora dokonują spisu powszechnego zamieszkujących go wytworów umysłu. Towarzysząc surrealistycznej podróży dwójki bohaterów szybko odkrywamy, że wyobraźnia jest największym atutem Otoczaka. Kolejnym i równie ważnym atutem jest umiejętność zobrazowania tego co lęgnie się (dosłownie) w głowie twórcy i sugestywne przedstawienie efektów w formie komiksu. A to się Tomczakowi udaje znakomicie.

Pierwsze skojarzenia po lekturze nasuwają mi zastosowanie porównania: Jeśli Tadeusz Baranowski tworzył swoje komiksy pod wpływem barbituranów, to Rafał Otoczak niechybnie wspomagał się silniejszymi dawkami.

Porównanie jest głupie i nieprawdziwe. Sam autor wyprowadził mnie z błędu, zaprzeczając zarówno tworzeniu „pod wpływem” jak też skojarzeniom imienia tytułowego bohatera z bibułką będącą częścią składową skręta. Oprócz tego, Bi Bułka nie jest raczej biseksualistą, a jego przydomek pochodzi od fizjonomii której owal przywodzi na myśl bułkę.

Pierwsze historyjki o przygodach Bi Bułki i Białaska powstały w 2002 roku, obecnie autor ma przygotowany materiał na kolejne kilka albumów.

Fabularnie mamy tutaj jazdy na poziomie najlepszych dokonań uprzednio przywołanego Baranowskiego (obaj Panowie spotkali się zresztą na łamach zina sTrachu). Sympatyczni bohaterowie przeżywają dziwne (to mało powiedziane) przygody pełne dowcipu sytuacyjnego i żartów słownych. Na swojej drodze spotykają dziwolągi pokroju leniwej chmurki, morzuna wiśniojadalnego, psycho gąski czy mrówkoląga. W sumie, gdyby nie specyficzna oprawa graficzna, to komiks mógłby być skierowany do czytelnika w każdym wieku.

I tu przechodzimy do kwestii grafiki. Otoczak od lat porusza się w konwencji bezkompromisowego undergroundu (graficznego). Jego znakiem rozpoznawczym jest gruba zabrudzona krecha oraz groteska i skróty w strefie anatomii . Taki styl ekspresji w malarstwie mógł szokować 60 - 70 lat temu. W komiksie, rozumianym jako rozrywka dla półmózgów, może szokować do dziś. Przykład w linku TUTAJ. Co prawda, jak ktoś przytomnie zauważył, w przypadku umiejętnie wypromowanego Maxa Andersona mamy do czynienia z zachwytem mas, ale zgodnie z zasadą że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju Otoczak musi się liczyć z głosami rozczarowania prostaków.

Niestety, nawet w przypadku komiksów czkawką odbija się brak elementarnej edukacji w zakresie historii sztuki. Ofiarom braków edukacji a w konsekwencji niezamierzonej ignorancji polecam kliknąć sobie w następujące linki: Pablo Picasso, Marc Chagal. Na początek powinno wystarczyć.

Pozostałej rzeszy** miłośników komiksu posiadającej otwarte umysły Bi Bułkę polecam z całego serca :)


*Tych cudów małej poligrafii niestety nie mam w swoich zbiorach. W wymienianiu wspierałem się katalogiem „polska mała xeroprasa”.
**Dwieście osób powinno się znaleźć.

Wednesday, November 14, 2007

TRUST* zawiódł mnie ostatni raz

Po prostu wziął i się zepsuł.

To chyba jest regułą, że jak coś jest bardzo potrzebne w danej chwili to musi się zepsuć.
Mój wysłużony tablet w końcu definitywnie zbuntował się i przeszedł na emeryturę.

Z pomocą przyszedł mi wacom, ze swoją linią "biurowych tabletów" dla ludu - bamboo (nomen omen). No to cieszę się swoim własnym egzemplarzem.

I jestem zadowolony.
Komfort pracy wzrósł o kilka poziomów. Nie ma porównania z poprzednim sprzętem.
W dodatku zakupy były szybkie, miłe i tanie.

W celu przetestowania, szybko poinkowałem kilka kadrów narysowanych ołówkiem przez PencilPaula.Oryginał w ołówku tutaj.

Dobra, pora się wziąć do pracy!


*Oczywiście nie chodzi o tego TRUSTA, tylko o ten TRUST.
W przypadku braku oczekiwań, nie ma przecież mowy o rozczarowaniu.

Saturday, November 10, 2007

drobiazgi

Na blogu sinuscamera natknąłem się na link do rewelacyjnego tutoriala Kazu Kibuishi - Making Of Cooper. Podlinkowuję dalej, bo naprawdę warto kliknąć.

Tymczasem autor wspomnianego powyżej blogaska niedawno ruszył ze swoim webkomiksem. Pustynna Opowieść pod względem "infrastruktury" przedstawia się zachęcająco: jasna nawigacja, kilka wersji językowych, stałe udoskonalanie efektywności strony internetowej. Pierwsze wrażenia to przejrzystość i komfort czytania.
Co do samej historii, to na razie autor zaprezentował dwie plansze z których jeszcze zbyt wiele nie wynika. Dwie kobiety w czasie podróży przez pustynię, w pobliżu reliktu starożytnej (zapewne) cywilizacji natykają się na zakopanego w piasku po szyję mężczyznę. Dialogi postaci nakierowują na skojarzenia z fantasy (czy słusznie, to się dopiero okaże). Wstęp jest zrealizowany sprawnie i ze znajomością języka komiksu. Autor nie ma problemów z zawieszeniem akcji pod koniec planszy, tak aby z zaciekawieniem śledzić ciąg dalszy. Tradycyjne kadrowanie nasuwa skojarzenia ze stylem "europejskim-albumowym" - raczej nie spodziewam się fajerwerków w postaci splaszów i eksperymentów formalnych. Ale to nie jest żaden minus.Kreska jest dopracowana i solidna. Jedyne co mnie razi to bezduszna komputerowa kolorystyka, potraktowana bardzo zachowawczo. Tak jakby autor bał się zaszaleć by czegoś nie zepsuć. W przypadku użycia dość ascetycznej kreski i zostawienia dużej przestrzeni, kolor jest zbyt płaski, "wylizany cieniowaniem" jak u digartowych digital painterów. Przydałoby się więcej "pazura".

W każdym razie kibicuję projektowi, bo jest zrobiony z głową. Ekspozycja w postaci webkomiksu jest końcowym etapem po przemyśleniu koncepcji, narysowaniu dużej części i stworzeniu przyjaznej czytelnikom prezentacji. Dzięki temu nie boję się, że autor zawiesi publikację kolejnych odcinków gdy tylko dopadnie go zniechęcenie, lenistwo, przepracowanie czy inny element prozy życia.

Na polterze w dziale webkomiksów zawisło siedem plansz nowego komiksu Daniela Gizickiego. "Fuzja nie-ostateczna" jest zarazem sieciowym debiutem Rafała Trejnisa. Ciekawiło mnie, cóż ostatnio (komiksowo) porabia Rafał, z którym kiedyś często "spotykaliśmy się" na łamach Ziniola. Być może kilka osób kojarzy też jego rysunki z gościnnego występu w wydanych w marcu "Dziesięciu bolesnych operacjach". W każdym razie, ostatnie prace które widziałem były narysowane ponad dwa lata temu. Od tamtej pory Rafał zrobił spore postępy. Wyeliminował amatorskie pozostałości w kresce, stylowo wyewoluował w kierunku lekko kojarzącym się z Kurtem (ale bez "szarpanej" krechy). Co mnie lekko rozczarowało, to miejscami nieczytelna narracja lub kadrowanie, które zaburza płynność czytania komiksu. Plusem jest fajne użycie rastrów i wyraźny rozwój rysownika.
Jeśli chodzi o samą historię, odczucia mam ambiwalentne. Na polterze nie znalazłem informacji, czy jest to pierwszy epizod, czy skończona nowelka. Jako wstęp do dłuższej historii, komiks prezentuje się zachęcająco. Jeśli jednak "Fuzja..." miała być zamkniętą całością (na co wskazuje ostatni kadr), to niestety odbiór zmienia się diametralnie. Mamy zawiązanie akcji, intrygę, wprowadzenie bohatera i ... nagle wszystko się urywa! Pointa zaskakuje jedynie tym, że można było zarżnąć tak fajnie zapowiadającą się fabułę.

Apeluję do autorów: Chłopaki, wykorzystajcie potencjał tego komiksu! Nie zmarnujcie okazji! Nie marnujcie czasu (swojego i czytelników) na strzały w próżnię. Nie rozmieniajcie się na drobne.

Na zakończenie argument zamykający usta tym, którzy mówią że Magazyn Komiksowy B5 drukuje wszystko po znajomości i nie robi selekcji materiału.

Paweł Gierczak na swoim deviantowym profilu zaprezentował odrzucony z druku w B5, obrośnięty w pewnych kręgach kultem i legendą komiks - "Rodzina Srochów".
W miniaturki klikacie na własną odpowiedzialność!

Friday, November 9, 2007

Muzyczne podsumowanie roku 2007 (część druga)

Tym razem według klucza: albumy z rysunkiem (a nawet bazgrolunkiem) na okładce.
Zaczniemy bazgrołkiem, a skończymy czymś ładnym.

Clap Your Hands Say Yeah - Some Loud Thunder

Zaczyna się jak piosenkowe Sonic Youth (kojarzę, więc czuję że jestem na czasie) a później jest coraz lepiej. Fajne melodie, psychodeliczne dźwięki w tle i sympatycznie zblazowany wokal. Rokendrolowe podejście do sekcji rytmicznej i folkowe refreny. Czasami zdarza się balladka (niebanalna muzycznie i odpowiednio "przybrudzona"). W przypadku szybszych kawałków nie ma darcia japy i mordowania uszu, więc dla mnie rewelacja.

Spotkałem się z opiniami, że płyta jest słaba i nie ma startu do debiutanckiego albumu. Na szczęście dla mojego plebejskiego gustu, jeszcze nie miałem przyjemności słuchania poprzedniczki "Some Loud Thunder". Nadrobię.

Jako ilustracja muzyczna: hiciorek :)
S a t a n S a i d D a n c e


Architecture in Helsinki - Places Like This

Ponoć ulubiona kapela Brusa Willisa. Latem występowali w Mysłowicach. W Helsinkach też. A zazwyczaj siedzą gdzieś w Melbourne i uprawiają swoją twórczość grając piosenki przy użyciu nieskromnej mnogości instrumentów. Tak więc, dźwięków w tej muzyczce co nie miara. Co do stylu, osobiście miałem skojarzenia z Beckiem - podobnie pełna energii, pozytywnie zakręcona zabawa materią. Również podobny poziom pastiszu i ogólnego "jajcarstwa" (chyba nawet większy u Australijczyków).

Do zapoznania się z albumem przekonała mnie EPka "Heart It Races" na której znajdował się tytułowy utworek w pięciu wersjach. Najbardziej rozbujał mnie remix z gościnnym wokalem Mr Lee G. Nigdy nie byłem fanem reggae (zwłaszcza w rodzimym wydaniu pszenno-buraczanym), ale muszę przyznać że wstrzymujący akcję serca dub to potęga.

No to wspomniane Heart It Races!
(Zespół skacze po polanie przebrany za śmieszne ludki)

I na dokładkę Hold Music!
(Zespół poubierany w pelerynki zajmuje się podskakiwaniem na batutach)

Menomena - Friend and Foe

O zespole wspominałem wcześniej przy okazji współpracy z Craigiem Thompsonem. Tym razem o albumie, bo po pierwsze pasuje mi do klucza (że niby płyta z rysunkiem) a po drugie, poszukiwania muzyczne Menomeny zasługują na umieszczenie ich nowych nagrań w kontekście "najlepszych płyt roku". Po post-rockowym wyskoku w postaci Under An Hour powrócili do bardziej piosenkowego grania, tym razem "po bożemu" czyli bez zbędnego kombinowania. No i lansują się, grają koncerty, potencjalne hiciory czyhają na moment gdy zagoszczą na playlistach aby bezlitośnie wryć się w podświadomość słuchaczy. Lekko razi mnie mocniejsza niż na debiucie inspiracja wokalisty śpiewaniem w stylu TV On The Radio, ale może to jakiś paradoks bo Maciek Cieślak też śpiewa w podobnej manierze a na TV On The Radio na pewno się nie wzorował. Czyli co było pierwsze? Jajko czy kura? A może po prostu do zbieżnych patentów może dojść każdy, niezależnie od innych?
Na filmiku Weird prosto z piwnicy. Skład też taki Ściankowy.

Przy kolejnej płycie dla porządku spojrzałem na datę wydania i zamurowało mnie - 2006!
Album nie powinien znaleźć się w podsumowaniu 2007, ale to mój blogasek i nie będę przecież nakładał sobie formalnych ram. Niby dlaczego mam sobie psuć zabawę?

W takim razie niejako poza "konkursem"

Helios - Eingya

Multiinstrumentalista Keith Kenniff nagrał soundtrack do jesiennej wieczornej aury. Muzyka minimalistyczna i subtelna. Ambientowe plamy, smutne plumkanie gitarki, gdzieniegdzie w tle coś szeleści, ćwierka, plumka i stuka. Bezpretensjonalne i urzekające. I na dodatek świetna okładka!

I tyle w temacie.

C.D.N.

Sunday, November 4, 2007

Radom miastem Twojej szansy


Magister Sztuki, Paweł Gierczak, kontratakuje nowym albumem. „Outsajdersi” są drugą odsłoną cyklu opowieści o urokach życia w radomskim blokowisku.

Gierek dał się poznać jako rysownik związany z Magazynem Fantastycznym” i „B5”. Czytelnicy orientujący się w tematyce obu magazynów wiedzą, że twórcze zainteresowania autora sytuują się w zakresie szeroko rozumianej pulpy (pulp fiction) i splatterpunku. Jako odbiorcy komiksów Gierka mamy więc do czynienia z przerysowanymi obrazami przemocy, seksu i degeneracji. W dialogach obecne są wulgaryzmy i charakterystyczny czarny humor, zaś fabuła opiera się na kliszach gatunku. Warstwa graficzna nacechowana jest widocznymi inspiracjami twórczością Liberatore, Bisleya (czy wczesnego Truścińskiego) oraz wpływami formalnymi grafiki warsztatowej.


Na potrzeby nowego projektu, Gierczak diametralnie zmienił styl. Czarno-białe ekspresyjne ilustracje zastąpił kolorowymi rysunkami łączącymi w sobie prostotę kreski i koloru Dwurnika z wyczuciem bryły Corbena. Efekt syntezy był piorunujący. Konsternację wśród części mało wyrobionych estetycznie czytelników wzbudziła forma wyrazu graficznego skonfrontowana z treścią komiksu. Pod względem artystycznym „Gangi Radomia” były komiksem wybitnie przewrotnym. Brak podstawowej edukacji plastycznej wśród odbiorców (nawet aspirujących do miana krytyków) zemścił się niezrozumieniem i odrzuceniem dzieła. Już na starcie Gierczak zszokował odbiorców wytykając stereotypowe postrzeganie komiksu (jako formy), nie tylko przez ignorantów (co jest zrozumiałe), lecz również (co gorsza) przez miłośników tej formy przekazu graficznego.

W „Gangach Radomia” autor pokazał się jako twórca wymagający i inteligentnie złośliwy. Wymagał od potencjalnego czytelnika akceptacji „cudzysłowia”, w którym osadził swoje dzieło. Postępując podobnie jak Rordiguez w „Planet Terror”, Gierczak narysował komiks ostentacyjnie zły, gdzie „braki” są pozorne, a równie ważna co fabuła i rysunki jest też wielopoziomowa gra z czytelnikiem. Ta swoista zabawa objawia się najpierw w samej oprawie plastycznej, a kontynuowana jest na etapie fabuły i kreacji świata przedstawionego.

„Outsajdersi” kontynuują pewne wątki „Gangów Radomia”. O ile w „Gangach” oprócz obyczajowego epilogu mieliśmy historyjki w stylu prześmiewczego political-fiction, tym razem autor idzie krok dalej i serwuje gorzką historię o życiu mieszkańców zdegradowanego miasta. Bohaterowie wiodą jałową egzystencję w blokowisku Radomia – szarego miasta, pipidówy z której wszyscy chcą się wyrwać. Obraz miasta w komiksie jest przerysowany, ale w dużej mierze prawdziwy. Radom jest zaniedbanym i nieprzyjaznym miastem. Mieszkańcy borykają się z dużym bezrobociem i wynikającą z niego społeczną apatią. Co znamienne, nawet inicjatywy w postaci stowarzyszenia przyjaciół Radomia mieszczą się w Warszawie (sic!). Autor komiksu celnie punktuje nieudolność cynicznych samorządowców, ozdabiających miasto billboardami z hasłami w stylu tytułu mojej recenzji.

Głównym bohaterem komiksu jest wiodący nijakie życie Gierek. Codzienność bohatera to alkohol, włóczenie się po zaułkach i sporadyczny seks. Gierek jest bystrym, lecz pozbawionym ambicji pasożytem. Żeruje na emeryturze dziadków, którym podbiera pieniądze na alkohol. Jest typowym przedstawicielem swojego pokolenia (radomska opcja „pokolenia 1200), który powoli męczy się trwającymi całe życie „wakacjami” i brakiem perspektyw. W przypadku gdy jedyną alternatywą jest emigracja, bohater woli zaakceptować swoje położenie i w miarę ograniczonych możliwości uczynić życie znośnym.

Pomimo swoich wad Gierek jest bohaterem budzącym sympatię. Ceni sobie przyjaźń i lojalność. Ma poczucie humoru i zachowuje się autoironicznie. Co prawda, niektóre jego zachowania są szokujące (zwłaszcza scena „zawijania na chatę” Beaty), ale w całej złożoności konstrukcji postaci, bardzo ludzkie.

W tym momencie chciałbym polemizować z opinią Kamila Śmiałkowskiego, który w swoich spostrzeżeniach na temat „Outsajdersów” utożsamia bohatera z autorem. Co ciekawe, autor wdając się w dialog z Kamilem, potwierdza że komiksowy Gierek jest jego alter-ego (takie potwierdzenie jest również w „słowie od autora”). Mimo to, uważam że nie powinno się utożsamiać podmiotu lirycznego z autorem*. Bohater komiksu jest kreacją autora. Nawet w przypadku komiksów autobiograficznych obcujemy tylko z projekcją, krzywym zwierciadłem a nawet przekłamaniem, nie zaś z obiektywnym opisem postaci. To tak jakby opinie o Stasiuku jako człowieku wyciągać z lektury „Murów Hebronu”, bo pisał w pierwszej osobie.

Podobne wrażenie odnoszę obserwując prowokowane przez Gierka nieudolne próby dissowania Śledzia (na szczęście bez zdecydowanej kontrreakcji). Poza przybierana w kontaktach wirtualnych często nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością, zaś nadmuchiwany konflikt ma raczej za zadanie zaznaczyć odmienność „Outsajdersów” od „Osiedla Swoboda”. W przypadku mało wnikliwej lektury można co prawda obawiać się niesprawiedliwej oceny inspiracji, ale ten problem ma się nijak do komiksu Gierczaka. Liczę, że zbliżająca się antologia Likwidatora, w której obaj autorzy będą „sąsiadami” pozwoli im zakopać topór wojenny.:)

Na początku przyszłego roku Timof ma w planach wydanie kolejnego epizodu przygód radomian. Patrząc na dotychczasowy rozwój autora, moje oczekiwania rosną. „Gangi Radomia” podobały mi się, ale po kontynuacji spodziewałem się zupełnie czegoś innego (i w sumie miałem obawy przed wyczerpaniem konwencji). Paweł Gierczak zaskoczył mnie bardzo pozytywnie i chciałbym nadal być tak zaskakiwany.

„Outsajders” to seria obyczajowa, której należy się uznanie.

Do zobaczenia w Radomiu.

P.S.






Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości:

Tak, Gierek z Owcą (która w "Outsajdersach" ma również swój secik) poczęstowali mnie hotdogiem w zamian za napisanie kumoterskiej recenzji.



*W sumie, nie jest to tylko moja opinia. Wpadł na to również badacz i teoretyk literatury Janusz Sławiński. Warto zapoznać się z jego artykułem: J. Sławiński, O kategorii podmiotu lirycznego, [w Tegoż:] Dzieło – język – tradycja, Kraków 1998.

A jeśli nie chce wam się szukać, to kliknijcie sobie na wywiad z Kochalką. Też mówił coś w ten deseń.

Saturday, November 3, 2007

PRZEŁOM

Nadszedł czas na kolejną męską decyzję.

Ostatecznie zrywam z artystowską bazgraniną i nawracam się na jedyny właściwy sposób rysowania.

Precz z pseudoawangardą! Niech żyje realizm komiksowy! Wiwat Rosiński! Wiwat Giraud!
Wiwat poprawnie narysowane plecy konia!

Poniżej prezentuję moje pierwsze dzieła narysowane w jedynie słusznym (oczekiwanym i pożądanym) stylu:


Koń jaki jest - każdy widzi.












Realistycznie narysowane auto.












Plecy kobiety.
Dodatkowo realistycznie ukazana rzeźba mięśni Supermana.











Gwóźdź programu - CIUCHCIA!













Wiele lat błądziłem, zwiedziony fałszywym powabem alternatywy i zaleceniami "autorytetów" (TFU!) andergrandu. Na szczęście opamiętałem się w porę.

Moje stare prace właśnie płoną...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...