Monday, December 31, 2007

Gdzie jest Wally?

Aby zakończyć rok rozrywkowym akcentem
prezentuję kilka plansz bezpretensjonalnej rzezi.

Obrazki dość stare (2001) i leciutko odgrzane w fotoszopie.
Że też mi się kiedyś chciało tak machać?

Thursday, December 27, 2007

Muzyczne podsumowanie roku 2007 (część czwarta)

Statystyki mówią za siebie.

Nie słucham polskiej muzyki.
Nie lubię polskiej muzyki.

Nie wiem czy nie lubię, bo nie znam czy też nie lubię, bo nie słucham.
A może nie słucham, więc nie lubię?

Abym nie wyszedł na osobę pokroju fanboja, który z zasady nie lubi polskich komiksów a żadnego nie czytał, przyjmijmy więc że do polskiej muzyki mam stosunek obojętny a słucham jej akurat tyle, że bez problemu mogę wytypować swoje trzy ulubione albumy roku 2007.

Jeden debiut.
Jeden powrót.
I coś z zupełnie innej beczki.

Muchy - Terroromans

Kapelę okrzyknięto "najlepszym polskim zespołem bez wydanej płyty". Gdy w końcu płyta zaistniała, dodano "teraz można mówić że jest to po prostu najlepszy polski zespół". Nie wiem czy osoba wymyślająca ten reklamowy slogan miała kiedykolwiek do czynienia z logiką. Owszem, Muchy być może były najlepszym polskim zespołem, wśród tych które jeszcze nie doczekały się wydania debiutanckiego albumu. Po debiucie jednakże są "tylko" świetnym zespołem który w końcu wydał płytę. Różnica między najlepszym a świetnym jednak jest. Bycie mistrzem w kategorii amatorów nie oznacza, że po przejściu do wyższej ligi też się nim będzie.

Terroromans powstał na bazie materiału wcześniej wydanego w postaci dema. "Galanteria"długo nie zabawiła w moim odtwarzaczu. Pomimo że poszczególne piosenki broniły się całkiem nieźle, całość sprawiała wrażenie zagranej na jedno kopyto.

Zmasowany hype zrobił jednak swoje, gdyż pomimo lekkiego rozczarowania demówką postanowiłem sprawdzić czym to się tak ludziska zachwycają.

Piosenki na albumie zostały ciekawie przearanżowane. Różnica w porównaniu z demem jest ogromna (na plus). Materiał jest zróżnicowany i przebojowy. Nie ma już mowy o znużeniu słuchacza. Prezentowany poziom jest w miarę równy. Płyty słucham z przyjemnością a odrzuca mnie bodajże jeden kawałek (najważniejszy dzień). Poza tym podoba mi się maniera wokalisty. Być może dlatego, że ostatnie glany zostawiłem w błocie rozdeptanej rabaty na dziedzińcu KUL podczas koncertu Republiki?


Kobiety - Amnestia

Jeśli dobrze kojarzę (a google nie kłamie), Kobiety debiutowały w tym samym czasie (i wytwórni) co Pogodno. Start mieli w sumie lepszy, bo debiutancki album otrzymał lepsze recenzje niż niestrawne (jeszcze) jazdy Pogodna. Duża w tym zasługa Jacka Lachowicza, ówczesnego klawiszowca Kobiet i Ścianki, który promował zespół korzystając ze wznoszącej się fali popularności macierzystej kapeli (lada chwila każdy zbuntowany licealista miał sobie przyszyć do plecaka metkę ze Ścianką obok Dżemu i Led Zeppelin).

Po serii koncertów (trójkowy był rewelacyjny) o zespole zrobiło się cicho. Wrócili w 2004 albumem "Pozwól sobie". Już bez Lachowicza ale za to z jednym umiarkowanym przebojem. Tym razem główna opinia o koncertach to "kobiety nie mają jaj". Czas od debiutu zmarnotrawili odwrotnie proporcjonalnie do Pogodna, który w tym czasie święcił swoje największe komercyjne i artystyczne sukcesy. Wkrótce o Kobietach zrobiło się cicho. Grzegorz Nawrocki w międzyczasie udzielał się w różnych projektach, więc sądziłem że zawodowo skończy grając w przeróżnych "jugotonach" niż zdobędzie się na reaktywację zespołu. Brak oczekiwań okazał się błogosławieństwem, bo oto wiosną ukazał się trzeci album - Amnestia. Zmienił się skład zespołu i (jak mniemam) przemyślano koncepcję dalszego grania co spowodowało umiejscowienie nowej muzyki w obszarach alternatywnego popu. Produkcją tym razem nie zajął się Maciej Cieślak lecz Piotr Pawlak co znacząco wpłynęło (moim zdaniem bardzo pozytywnie) na brzmienie. Muzyka jest bardzo energetyczna i bujająca. Nawrocki jak zwykle pisze fajne teksty, a aranże to klasa sama w sobie.
Jak dla mnie - polska płyta roku


pif paf
(o mój boże, ale chujaszczo nudny teledysk - żenada)
madale mandale mandale mam


Quidam – Alone Together

Płyta z zupełnie innej bajki (podobnie jak Ulver z poprzedniego wpisu – a może nawet bardziej zaskakująca w moim zestawieniu). Zespół od lat z powodzeniem nagrywa kolejne albumy osadzone w stylistyce rocka progresywnego i współpracuje z międzynarodowymi sławami. Po perturbacjach personalnych i powrocie z krótkiego niebytu nagrali płytę, w której nowy skład ponoć już się „dotarł”. Do tej pory nie wgłębiałem się w dokonania Quidam a znałem je pobieżnie z czasów gdy uwielbiałem nocne audycje Piotra Kosińskiego. Było to nierozerwalnie związane ze zbliżającymi się sesjami – właściwie do dziś nie wiem, dlaczego zamiast się uczyć słuchałem muzyki*. Widocznie ta prezentowana w Nocach Muzycznych Pejzaży była aż tak absorbująca. Z drugiej strony, każdy kto studiował** wie, że w czasie sesji nawet sprzątanie może być bardziej absorbujące niż nauka.

Wracając do Quidam:
Przed premierą fragmenty albumu prezentowano w Mini-Maxie. Hurraoptymistyczne podejście Piotra Kaczkowskiego sprawiło, że automatycznie postawiłem krzyżyk na „Alone Together”. Tak to jakoś już na mnie działa, że im bardziej Pan Piotr coś poleca, to nastawiam się negatywnie do polecanego przedmiotu. Prowadzący Mini-Maxu (zwany czasami polskim Johnem Peelem) w bardzo dużym stopniu ukształtował moją muzyczną wrażliwość, ale od bodajże pięciu lat permanentnie zawodzę się na jego rekomendacjach (oględnie mówiąc). To co bowiem różni Kaczkowskiego od ś.p. Peela (oczywiście przy zachowaniu proporcji) to kiepski nos (słuch?) do nowych zespołów. Wyjątkiem są chyba tylko przywoływane powyżej Muchy***.

Co prawda Quidam działa od ponad piętnastu lat, ale i tak rekomendacja Pana Kaczkowskiego podziałała w moim przypadku jak antyreklama. Nie przesłuchałbym albumu gdyby nie przypadek. W końcu, gdy już miałem płytę w odtwarzaczu, postanowiłem nastawić się na najgorsze i przetestować czy i tym razem zostałem zrobiony w konia.

Pozytywnie się rozczarowałem. Płyta jest świetna!

W przypadku zespołu grającego rock progresywny, największą tragedią muzyków (zazwyczaj bardzo dobrych technicznie) jest brak wyobraźni. Skutkuje to pójściem na łatwiznę w postaci popisów i ekwilibrystyki (lub nawet masturbacji). Plusem nowego albumu Quidam jest to, że chwil muzycznego „jałowego biegu” jest bardzo mało. Za to mamy dużo pięknych i nastrojowych melodii. Gitarka kojarzy mi się ze Stevem Hackettem, wokalista śpiewa w manierze "genesisowej", sekcja rytmiczna jest bardzo zdyscyplinowana i softowa, czasami fiuka flet w stylu klasycznych King Crimson. Jednym zdaniem: nie jest to awangarda, ale nie o eksperyment tu chodzi. Nie jest to również coś strasznie wtórnego - po prostu inspiracje są bardzo czytelne. Jedyne co mi się nie spodobało to zbytnio wygładzona produkcja. Słychać to tak, jakby muzycy weszli do studia zaraz po tym jak Jopek i Pat nagrali swoją płytę i przez przypadek zostawili wszystkie swoje ustawienia na konsoli. Mając w pamięci, że "Upojenie" okazało się sporym przebojem, być może jest to celowy zabieg.

Teledysku nie znalazłem. W końcu to zespół niszowy.



*tak, to był żart (ha ha ha)

**nie licząc oczywiście dziobaków

***jako iż Muchy słyszałem po raz pierwszy w MiniMaxie, byłem przekonany że ich piosenka znajdowała się na jednej z firmowanych tą nazwą składanek. Okazało się, że Muchy owszem były na składance... ale na OFFensywie u Piotra Stelmacha. Czyli nie są wyjątkiem od reguły :/

Friday, December 7, 2007

Muzyczne podsumowanie roku 2007 (część trzecia)

Kolejne trzy płyty w rankingu są z bardziej elektronicznego sortu, chociaż pomimo komputerowego wspomagania daleko im do elektronicznej ortodoksji.

Unkle - War Stories

Dla wielu osób płyta numer 1 w odchodzącym roku. Pełna rockowej motoryki, przebojowych singli i świetnych występów gościnnych (zarówno w postaci sampli jak też "żywych" wokalistów).

Unkle zaszarżowali i pokazali miejsce w szeregu rockowym gwiazdkom, pudrowanym stonerom i triphopowym zombim*.

Tylko dlaczego nie jest o nich głośniej?

(Do wglądu Hold My Hand - z sampelkiem z Be My Wife Bowiego :)


Recoil - subHuman

O nowym albumie Alana Wildera wspominałem przed premierą gdy jeszcze do końca nie wiedziałem czego się mogę spodziewać.
Pojawienie się nowego wydawnictwa zostało co prawda medialnie odnotowane, ale szybko rzucono je w kąt w związku z nowym albumem Klaxonsów, Editorsów czy innych gubiących formę już po debiucie Interpoli. A w odróżnieniu od tych kapelek, Wilder skończył z graniem skocznych melodyjek i trzyminutowych piosenek od czasu jak wybył z Depeche Mode.

Na subHuman mamy przyjemność obcować z najwyższej próby ciężkim elektrycznym bluesem. Mobiemu wyszła z takiego mixu muzyczka do reklam, Wilder stracił ambicje gwiazdorskie i po prostu robi swoje. Mistrz! :)

Z racji tego, że nigdzie nie znalazłem aktualnego wideoklipu promującego album, złośliwie podlinkuję teledyskiem do "Kingdom" Dejva Gahana. Ten pan również wydał płytę w bieżącym roku, ale szczerze mówiąc za wyjątkiem widocznego poniżej utworu, całość w porównaniu z dziełem Wildera wypada niezwykle blado.
:)



Ulver - Shadows of the Sun

Płyta trochę z innej bajki. Ulver trafnie określono jako "alternatywę dla metaluchów", gdyż wśród fanatyków zespołu najwięcej jest pryszczatych koneserów growlingu, niszczących mózg blastów i rytualnych orgii przy pełni księżyca (z nieodłącznym profanowaniem Hostii). Zespół który choć trochę muzycznie wyłamuje się z konwencji, w środowisku słuchaczy mających klapki na uszach jest automatycznie traktowany niczym złoty cielec awangardy. I choć Ulver "odkrywa" szlaki wielokrotnie spenetrowane, może (niezasłużenie) cieszyć się sławą eksperymentatorów. Z drugiej strony, dla słuchaczy o wysublimowanych gustach, elektroniczne produkcje zespołu jawią się mierną popłuczyną po Lustmordzie, Eno czy Sylvianie (na którego notabene Garm się powołuje). No cóż, metaluchem nigdy nie byłem a nowa kompozycja Davida Sylviana na czajnik i dron nie wzbudza we mnie ekstazy. Z tego względu, pozbawiony uprzedzeń odbieram "Shadows of the Sun" bardzo pozytywnie. Spokojne melodie, nastrój melancholii, fajny cover Deep Purple - niewadząca muzyka tła, która szybko się nie nudzi ale też specjalnie nie zapada w pamięci. Na pewno przebija przereklamowanego Puscifera. Jeszcze nie raz wrócę do tej płyty.


Następnym razem chyba wezmę na tapetę kilka polskich płyt. C.D.N.

*próbowałem pobić swój rekord stężenia bełkotu.

Wednesday, December 5, 2007

ZAWŁASZCZAM!

Czasami po lekturze jakiejś książki, obejrzeniu filmu lub przesłuchaniu płyty która zrobiła na mnie duże wrażenie ogarnia mnie irracjonalne poczucie zazdrości. Z jednej strony, chciałbym się podzielić z innymi swoim "odkryciem", lecz jednocześnie chciałbym być odbiorcą uprzywilejowanym - jedynym. Jest to oczywisty paradoks, bo przecież sam mogłem się zapoznać z danym dziełem dzięki zaangażowaniu autorów i pośredników, którzy zadbali abym do niego dotarł. Im więc "towar" ma lepszą dystrybucję (czyli jest propagowany bardziej masowo), tym ja mam statystycznie większą szansę natknąć się na coś co będę odbierał jak skierowane tylko i wyłącznie do mnie. Głupie, ale prawdziwe (a co najważniejsze nie wykluczające własnych poszukiwań).Najlepszym przykładem jest wydanie przez Kulturę Gniewu "Black Hole" Charlesa Burnsa. Komiks otoczony był wielką famą już na długo przed wydaniem. Po publikacji zainteresowanie i entuzjazm wyrażany w recenzjach stale rośną. Bałem się rozczarowania, gdyż właściwie spotkałem się wyłącznie z (hurra) optymistycznymi opiniami. Nawet osoby, którym komiks nie podszedł wypowiadają się o nim z pewną dozą ostrożności, lub mają zastrzeżenia tylko do pewnego aspektu całości. Na szczęście obawy okazały się płonne. Niniejszym dołączam się do powszechnego zachwytu, bo jest to najlepszy komiks który czytałem w tym roku, a nawet jeden z najlepszych które przeczytałem w ogóle.

Jeśli miałbym się posłużyć skrótem myślowym, porównałbym fabułę do efektu który mógłby osiągnąć Stephen King gdyby został scenarzystą komiksów o X-menach (i gdyby był dobrym scenarzystą komiksowym). Mało tego, mam nieodparte wrażenie, że Grant Morrison pisząc New X-men w pewien sposób podpierał się pomysłem freaków podpatrzonym u Burnsa. Obok obecnych do tej pory w serii strzelających promieniami superludzi wprowadził rzeszę dziwolągów*, dla których mutacja była kalectwem i manifestowała się zazwyczaj w postaci deformacji ciała. Co do Kinga, to mam głównie skojarzenia z "Sercami Atlantydów", gdyż autorzy rozgrywają podobne motywy: pierwszych miłości, wyobcowania, wyrwania się z zaścianka i rozrachunku z narkotycznymi latami młodości w hipisowskich latach '70. Strzelania promieniami tu nie uświadczymy, a elementy "ponadnaturalne" (w tym wizje, których doświadczają bohaterowie) doskonale współtworzą klimat utworu.

Rysunkowo komiks Burnsa jest dowodem wielkiej wyobraźni i dyscypliny. Pomimo iż "Black Hole" powstawało dziesięć lat, jest bardzo spójne. Artysta konsekwentnie trzyma się swojego stylu. Narracja jest przemyślana i logiczna. Gdy w czasie jednej z ponownych lektur skupiłem się wyłącznie na kadrowaniu, zostałem oczarowany umiejętnością opowiadania historii prezentowaną przez autora. Na pewno nie jest to komiks najłatwiejszy w odbiorze, ale tam gdzie tylko można, na etapie formalnym opowiadania Burns podaje czytelnikom rękę. To co się dzieje głębiej w materii komiksu pozostawia pewną swobodę interpretacji, ale pierwsze kroki stawiamy prowadzeni przez autora.

W przypadku zabrania się za lekturę cegły takiej jak "Black Hole" ( 352 strony - w oryginale 12 zeszytów) niezbędna jest chwila skupienia i adekwatny sountrack. Co prawda sam autor zostawił kilka tropów, ale jak na przykład "Harvest" Neila Younga mógłby w kilku miejscach pasować, to już "Alladin Sane" czy "Diamond Dogs" Bowiego są chyba podpuchą (na co wskazuje dialog Chris i Marci) związaną z konfliktem wizerunku Bowiego jako odmieńca (swoistego protoplasty Marylina Mansona) z jego idącą wbrew scenicznemu emploi zdolnością muzycznej mimikry. Przywoływany na stronach komiksu Jimmy Hendrix też nie jest zbyt dobrym wyborem, gdyż jego utwory są tak klasyczne i ograne, że na pewno każdemu już dawno się z czymś kojarzą więc nie stanowiłyby dobrego tła muzycznego.

Ja postawiłem na "The Drift" Scotta Walkera, artysty również wywodzącego się z twórczego fermentu lat '60 i '70 ubiegłego wieku. Już jako nastolatek zaczynał grając w boysbandzie, a później konsekwentnie podążył swoją drogą jako awangardowy piosenkarz-songwriter. W kontekście głównej myśli przewodniej "Black Hole" - dojrzewania, wybór ostatniego dzieła Walkera wydał mi się interesujący. Miło się zaskoczyłem, gdyż pod "The Drift" album Burnsa "wchodzi" idealnie.

Oczywiście jeśli jesteśmy przygotowani na bad trip.


P.S. Kolorowe obrazki którymi ozdobiłem treść notki znalazłem w necie. Wydanie zbiorcze "Black Hole" ( w tym nasze polskie) jest czarno-białe. Przykładowe plansze tutaj.

* Wcześniej były co prawda Morlocki, ale kryły się po kanałach a nie stanowiły większość populacji homosuperior.

Gwałt na pierwszej randce

Stało się. Straciłem dziewictwo w temacie komiksu kolorowego!
W dodatku z Likwidatorem, stąd tytuł dzisiejszej notki.

Antologię zapowiadałem na blogu pod koniec czerwca.
W międzyczasie termin wydania zbiorku przesunął się z lipca na grudzień.
Zmienił się też format z b5 na a4. I w sumie dobrze, bo wizualnie wyszło bardzo fajnie.

Więcej o komiksie tutaj. Z mojej strony jedna plansza.
Jest to fragment nowelki, którą zrobiliśmy razem z Bartkiem Sztyborem.
Całość do przeczytania w albumie, gdzie znajduje się w zaiste doborowym towarzystwie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...