Thursday, December 27, 2007

Muzyczne podsumowanie roku 2007 (część czwarta)

Statystyki mówią za siebie.

Nie słucham polskiej muzyki.
Nie lubię polskiej muzyki.

Nie wiem czy nie lubię, bo nie znam czy też nie lubię, bo nie słucham.
A może nie słucham, więc nie lubię?

Abym nie wyszedł na osobę pokroju fanboja, który z zasady nie lubi polskich komiksów a żadnego nie czytał, przyjmijmy więc że do polskiej muzyki mam stosunek obojętny a słucham jej akurat tyle, że bez problemu mogę wytypować swoje trzy ulubione albumy roku 2007.

Jeden debiut.
Jeden powrót.
I coś z zupełnie innej beczki.

Muchy - Terroromans

Kapelę okrzyknięto "najlepszym polskim zespołem bez wydanej płyty". Gdy w końcu płyta zaistniała, dodano "teraz można mówić że jest to po prostu najlepszy polski zespół". Nie wiem czy osoba wymyślająca ten reklamowy slogan miała kiedykolwiek do czynienia z logiką. Owszem, Muchy być może były najlepszym polskim zespołem, wśród tych które jeszcze nie doczekały się wydania debiutanckiego albumu. Po debiucie jednakże są "tylko" świetnym zespołem który w końcu wydał płytę. Różnica między najlepszym a świetnym jednak jest. Bycie mistrzem w kategorii amatorów nie oznacza, że po przejściu do wyższej ligi też się nim będzie.

Terroromans powstał na bazie materiału wcześniej wydanego w postaci dema. "Galanteria"długo nie zabawiła w moim odtwarzaczu. Pomimo że poszczególne piosenki broniły się całkiem nieźle, całość sprawiała wrażenie zagranej na jedno kopyto.

Zmasowany hype zrobił jednak swoje, gdyż pomimo lekkiego rozczarowania demówką postanowiłem sprawdzić czym to się tak ludziska zachwycają.

Piosenki na albumie zostały ciekawie przearanżowane. Różnica w porównaniu z demem jest ogromna (na plus). Materiał jest zróżnicowany i przebojowy. Nie ma już mowy o znużeniu słuchacza. Prezentowany poziom jest w miarę równy. Płyty słucham z przyjemnością a odrzuca mnie bodajże jeden kawałek (najważniejszy dzień). Poza tym podoba mi się maniera wokalisty. Być może dlatego, że ostatnie glany zostawiłem w błocie rozdeptanej rabaty na dziedzińcu KUL podczas koncertu Republiki?


Kobiety - Amnestia

Jeśli dobrze kojarzę (a google nie kłamie), Kobiety debiutowały w tym samym czasie (i wytwórni) co Pogodno. Start mieli w sumie lepszy, bo debiutancki album otrzymał lepsze recenzje niż niestrawne (jeszcze) jazdy Pogodna. Duża w tym zasługa Jacka Lachowicza, ówczesnego klawiszowca Kobiet i Ścianki, który promował zespół korzystając ze wznoszącej się fali popularności macierzystej kapeli (lada chwila każdy zbuntowany licealista miał sobie przyszyć do plecaka metkę ze Ścianką obok Dżemu i Led Zeppelin).

Po serii koncertów (trójkowy był rewelacyjny) o zespole zrobiło się cicho. Wrócili w 2004 albumem "Pozwól sobie". Już bez Lachowicza ale za to z jednym umiarkowanym przebojem. Tym razem główna opinia o koncertach to "kobiety nie mają jaj". Czas od debiutu zmarnotrawili odwrotnie proporcjonalnie do Pogodna, który w tym czasie święcił swoje największe komercyjne i artystyczne sukcesy. Wkrótce o Kobietach zrobiło się cicho. Grzegorz Nawrocki w międzyczasie udzielał się w różnych projektach, więc sądziłem że zawodowo skończy grając w przeróżnych "jugotonach" niż zdobędzie się na reaktywację zespołu. Brak oczekiwań okazał się błogosławieństwem, bo oto wiosną ukazał się trzeci album - Amnestia. Zmienił się skład zespołu i (jak mniemam) przemyślano koncepcję dalszego grania co spowodowało umiejscowienie nowej muzyki w obszarach alternatywnego popu. Produkcją tym razem nie zajął się Maciej Cieślak lecz Piotr Pawlak co znacząco wpłynęło (moim zdaniem bardzo pozytywnie) na brzmienie. Muzyka jest bardzo energetyczna i bujająca. Nawrocki jak zwykle pisze fajne teksty, a aranże to klasa sama w sobie.
Jak dla mnie - polska płyta roku


pif paf
(o mój boże, ale chujaszczo nudny teledysk - żenada)
madale mandale mandale mam


Quidam – Alone Together

Płyta z zupełnie innej bajki (podobnie jak Ulver z poprzedniego wpisu – a może nawet bardziej zaskakująca w moim zestawieniu). Zespół od lat z powodzeniem nagrywa kolejne albumy osadzone w stylistyce rocka progresywnego i współpracuje z międzynarodowymi sławami. Po perturbacjach personalnych i powrocie z krótkiego niebytu nagrali płytę, w której nowy skład ponoć już się „dotarł”. Do tej pory nie wgłębiałem się w dokonania Quidam a znałem je pobieżnie z czasów gdy uwielbiałem nocne audycje Piotra Kosińskiego. Było to nierozerwalnie związane ze zbliżającymi się sesjami – właściwie do dziś nie wiem, dlaczego zamiast się uczyć słuchałem muzyki*. Widocznie ta prezentowana w Nocach Muzycznych Pejzaży była aż tak absorbująca. Z drugiej strony, każdy kto studiował** wie, że w czasie sesji nawet sprzątanie może być bardziej absorbujące niż nauka.

Wracając do Quidam:
Przed premierą fragmenty albumu prezentowano w Mini-Maxie. Hurraoptymistyczne podejście Piotra Kaczkowskiego sprawiło, że automatycznie postawiłem krzyżyk na „Alone Together”. Tak to jakoś już na mnie działa, że im bardziej Pan Piotr coś poleca, to nastawiam się negatywnie do polecanego przedmiotu. Prowadzący Mini-Maxu (zwany czasami polskim Johnem Peelem) w bardzo dużym stopniu ukształtował moją muzyczną wrażliwość, ale od bodajże pięciu lat permanentnie zawodzę się na jego rekomendacjach (oględnie mówiąc). To co bowiem różni Kaczkowskiego od ś.p. Peela (oczywiście przy zachowaniu proporcji) to kiepski nos (słuch?) do nowych zespołów. Wyjątkiem są chyba tylko przywoływane powyżej Muchy***.

Co prawda Quidam działa od ponad piętnastu lat, ale i tak rekomendacja Pana Kaczkowskiego podziałała w moim przypadku jak antyreklama. Nie przesłuchałbym albumu gdyby nie przypadek. W końcu, gdy już miałem płytę w odtwarzaczu, postanowiłem nastawić się na najgorsze i przetestować czy i tym razem zostałem zrobiony w konia.

Pozytywnie się rozczarowałem. Płyta jest świetna!

W przypadku zespołu grającego rock progresywny, największą tragedią muzyków (zazwyczaj bardzo dobrych technicznie) jest brak wyobraźni. Skutkuje to pójściem na łatwiznę w postaci popisów i ekwilibrystyki (lub nawet masturbacji). Plusem nowego albumu Quidam jest to, że chwil muzycznego „jałowego biegu” jest bardzo mało. Za to mamy dużo pięknych i nastrojowych melodii. Gitarka kojarzy mi się ze Stevem Hackettem, wokalista śpiewa w manierze "genesisowej", sekcja rytmiczna jest bardzo zdyscyplinowana i softowa, czasami fiuka flet w stylu klasycznych King Crimson. Jednym zdaniem: nie jest to awangarda, ale nie o eksperyment tu chodzi. Nie jest to również coś strasznie wtórnego - po prostu inspiracje są bardzo czytelne. Jedyne co mi się nie spodobało to zbytnio wygładzona produkcja. Słychać to tak, jakby muzycy weszli do studia zaraz po tym jak Jopek i Pat nagrali swoją płytę i przez przypadek zostawili wszystkie swoje ustawienia na konsoli. Mając w pamięci, że "Upojenie" okazało się sporym przebojem, być może jest to celowy zabieg.

Teledysku nie znalazłem. W końcu to zespół niszowy.



*tak, to był żart (ha ha ha)

**nie licząc oczywiście dziobaków

***jako iż Muchy słyszałem po raz pierwszy w MiniMaxie, byłem przekonany że ich piosenka znajdowała się na jednej z firmowanych tą nazwą składanek. Okazało się, że Muchy owszem były na składance... ale na OFFensywie u Piotra Stelmacha. Czyli nie są wyjątkiem od reguły :/

1 comment:

Anonymous said...

a ja znów wtrącę 3 grosze w postać moim zdaniem płyty roku a mianowicie nowych Komet, których bardzo mi w tym zestawieniu brakuje.
czuwaj

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...