Friday, November 23, 2007

Syberyjskie sny

W wydawanych ostatnio komiksach timof zaczął odchodzić od dotychczasowego standardu "zeszytów na kredzie". Do tej pory jedynym edytorskim wyjątkiem były "Blankety", ale oto zarówno "Morfołaki", "Międzyczas" i "Syberyjskie sny" przygotowano do druku bardziej indywidualnie niż zazwyczaj. Nadchodzące "Buty" zapowiadane są zaś jako towar ekskluzywny i wyjątkowy pod względem formy.

Od pewnego czasu nosiłem się z zamiarem napisania kilku słów o każdym z wymienionych powyżej albumów. Dziś padło na komiksową antologię rodem zza wschodniej granicy.

We wstępie "Syberyjskich snów" Hihus przybliża sylwetkę autora grafiki - pochodzącego z Jekaterynburga Konstantyna Komardina, który jest jednym z najpopularniejszych rysowników komiksowych w Rosji. Przy okazji dowiadujemy się o nieciekawych realiach rosyjskiego rynku komiksowego i jednocześnie otrzymujemy odpowiedź na pytanie dlaczego Komardin pomimo szczerych chęci, pasji tworzenia i zaangażowania ma na swoim koncie dopiero jeden album komiksowy (jeszcze niewydany u nas "Site-o-polis").

Nie wiem czy u siebie Konstanty doczekał się już antologii, ale ogólne wrażenia już po pobieżnym przejrzeniu zbiorku są pozytywnie zaskakujące (a czasami nawet oszałamiające) i świadczą o tym, że prace autora są zdecydowanie warte uwagi. Przy okazji pierwszego wrażenia warto również wspomnieć o okładce zaopatrzonej w czytelną ilustrację (co nie jest aż takie oczywiste dla wszystkich rysowników) i spolszczonych logotypach wykonanych przez autora.

Po kolei:

Album otwierają stylizowane na notatki z egzotycznych podróży "Mity i legendy ludzi martwej ryby". Są to potraktowane z przymrużeniem oka frywolne anegdotki. Po nich następuje Moebiusowska impresja "O czym śnią bogowie", w której po raz pierwszy mamy do czynienia z Komardinową obsesją na tle opowiadania historii. Otóż, jak wspominał Hihus, rysownik nie może się opanować przed rozwlekaniem historii. Nawet pomysł na pasek lub jednoplanszówkę, jest w stanie rozrysować na cały album. Niestety, w przypadku publikacji w prasie jest ograniczony przez wymóg krótkiej formy i to co chciałby rozwijać musi syntetyzować. Kompromisem pomiędzy chęciami a odgórnymi założeniami jest większość komiksów Komardina. I jak często w przypadku kompromisów, efekty są różne.

Jeśli mamy do czynienia z fabułą bardziej skomplikowaną i wielowątkową, "nadpobudliwość" rysownika przyczynia się do porwania czytelników w płynnie opowiadaną (iluzorycznie "toczącą się samoistnie") historię. Z drugiej strony w momencie gdy scenariusz ma na celu tylko opowiedzenie spointowanej anegdoty, rozbuchanie graficzne rozmywa istotę całej historii i może prowadzić do "rysunkowej masturbacji". Podobnie bywa gdy sam scenariusz jest tylko pretekstem do graficznych szaleństw.

Pierwszą dłuższą nowelką jest narysowana w nieco swobodny sposób "Mechanika uczuć", groteskowa historia o pożądaniu i niespełnionej miłości w stechnicyzowanym świecie. Komiks jest pozbawiony dialogów ale sprawnie poprowadzona narracja nie pozostawia wątpliwości co do przebiegu akcji. Lekko undergroundowa, dość szkicowa kreska została wzięta w ryzy przez konsekwentne kadrowanie na zasadzie zamknięcia ewentualnej dowolności materii w porządku stałej formy. Dzięki temu przyjęta konwencja nie razi, a sama opowieść "wchłania się" nadzwyczaj łatwo. Osobiście trochę żałuję, że nie trafiłem na ten komiks przed narysowaniem "WKŻ", bo nie musiałbym kilka razy wyważać otwartych na oścież drzwi.

Następujące po sobie trzy kolejne (tym razem kolorowe) historyjki to bardziej komercyjne oblicze Komardina. Sprawdza się on zarazem w stylizowanej na Manarę erotycznej "Legendzie o Minotaurze", kartunowym "Maxie Coolerze" jak też onirycznym "Śnie Ariadny". Zmieniając konwencje i bawiąc się w obrębie różnych stylistyk rysownik nie zatraca istoty swojego stylu. Dopiero w skrajnych formach (jak w kreskówkowej jednoplanszówce "Mój tata satelita") można mieć pewne trudności z odruchowym rozpoznaniem autora.

Dwa następne komiksy są efektem pracy nad komiksowymi antologiami. "Zabijanie... proste zadanie" powstał na potrzeby międzynarodowego zbiorku "Królik trojański". Jest to efektowna i pełna przerysowanej przemocy historyjka o królikach-terrorystach. W zupełnie innym stylu utrzymana jest nowelka "Cztery trupy", która pierwotnie opublikowana była w antologii "City Stories". Graficznie jest to chyba ukłon w kierunku komiksów polskich kolegów (Gawronkiewicza, Ostrowskiego) a jednocześnie nadal świetnie rozpoznawalny Komardin. Jak zwykle rysownik potrafił narzucić sobie graficzną konwencję, w granicach której rozgrywa swoje autorskie ambicje.

Po cartoonowym przerywniku następuje czteroplanszowa "Biografia", gangsterski hardkor z drastycznym (acz przewidywalnym) finałem, dla którego za kanwę scenariusza posłużył tekst utworu raperskiego zespołu Krovostok.
Zwrotki nie są pozerskimi rymowankami niczym z serialu Ekstradycja ("było nas trzech, jak w autobiografii, zero ściemy, taka sama krew i te same geny... " hehe). To brutalne gangsta z Moskwy.
Dodatkowego realizmu historii dodał zabieg celowego "rozrzucenia" kadrów. Są poukładane chaotycznie, jak "fotografie" wspomnień przywoływanych przez podmiot liryczny :)

Sampelek graficzny po lewej. Za to na dole wykonanie oryginalne.
Wideoklipu nie doszukałem się, ale to nagranie z koncertu i tak robi wrażenie.


Zamykające antologię "Pogranicze" jest właściwie minialbumem samym w sobie. Ten najdłuższy w "Syberyjskich Snach" komiks ma bowiem 24 strony i równie dobrze mógłby funkcjonować samoistnie w formie zeszytu (najlepiej rozpoczynającego całą serię). Jak dla mnie jest to najmocniejszy punkt całej antologii. Komardin rysunkowo pojechał w tym komiksie najmocniej. Tutaj nie udaje nikogo. Wszystkie dotychczasowe nawiązania w końcu ustępują własnemu, oryginalnemu (do tej pory często jedynie sugerowanemu pod piętnem inspiracji) stylowi. Artysta z rozmachem kreśli epickie sceny batalistyczne, kilkoma zdecydowanymi kreskami potrafi oddać charakter bohaterów i dramatyzm ich położenia. Brudna krecha idealnie współgra z komputerowym przytłumionym kolorem. Samą historię można sklasyfikować jako dark fantasy/steampunk (?) - brawurowo opowiedziany komiks środka z dużą dawką przemocy i ironicznych tekstów wygłaszanych przez charakternych hirosów. Po przeczytaniu "Syberyjskich Snów", których siła tkwi głównie w rysunkach Konstantyna Komardina, stałem się fanem tego artysty. Będę uważnie śledził jego dalszą komiksową karierę i czekam na kolejny album. Tym razem pełnometrażowy.

Monday, November 19, 2007

Bi Bułka & otoczka Otoczaka

Trafiła mi się niezła gratka w postaci przedpremierowej lektury albumu Rafała „Otoczaka” Tomczaka. Wydanie „Bi Bułki i otoczki Otoczaka” jest dla mnie bardzo dobrą wiadomością. Oto timof wydał kolejny oczekiwany przeze mnie komiks. Jest to zarazem komiks, za którego wydaniem lobbowałem więc postanowiłem lekko podbić bębenek w postaci pierwszej recenzji tego dziełka. Pomimo, że „Bi Bułka” pojawia się w ramach labelu „komiksowy underground” i nakład ma iści „bibułowy” (200 egzemplarzy), liczę na to że moja kumoterska polecanka jest pierwszą, ale nie ostatnią. Czekam na kolejne, oczywiście bardziej obiektywne niż moja.

Wbrew pozorom, Otoczak (znany wcześniej jako Tomaz) początkującym twórcą nie jest. Owszem, Bi Bułka jest jego debiutanckim albumem, lecz autor działa w świecie komiksu już od prawie dziesięciu lat. Pierwszy kontakt z jego twórczością miałem za pośrednictwem AQQ. Co prawda w samym piśmie opublikowano chyba tylko jednoplanszówkę „Łili”, ale w dziale recenzji często pojawiało się jego nazwisko przy okazji współpracy z przeróżnymi zinami.

Tak więc, od 1998 roku Tomaz wraz z Olafem tworzył trzon TynkGruppe, której efektem działań były dziś zapomniane publikacje noszące ciekawe nazwy:„Cipa ledwo zipa”, „Taker: zupełniepsychogazeta”, „Nikt nikomu nie UFO”, „Urwee koorki”*. W międzyczasie jak też po rozwiązaniu kolektywu, Tomczak spełniał się w solowych projektach: „Czarny padół”, „Czarny ja” oraz w gościnnych występach w „Mać Pariadce”, „Qriozum” czy wydawanym przez Tomka Leśniaka legendarnym zinie „Mięso”. Silnym akcentem twórczości Tomaza było również stałe wspieranie Ziniola (okładki jego autorstwa: tu, tu, tu), którego ostatni numer ukazał się w kwietniu 2005 roku. W numerze przedostatnim swoją premierę miała Bi Bułka (a "Tomaz" transformował w "Otoczaka"). Później zapadła cisza...

Teraz po długim okresie milczenia, otrzymujemy ślicznie wydany album który śmiało można określić mianem najlepszego undergroundowego (premierowego) komiksu roku.

Jest to zbiór czternastu przygód pary wesołych ludzików: rachmistrza Bi Bułki i mistrza zapamiętywania Białaska, którzy przemierzając jaźń autora dokonują spisu powszechnego zamieszkujących go wytworów umysłu. Towarzysząc surrealistycznej podróży dwójki bohaterów szybko odkrywamy, że wyobraźnia jest największym atutem Otoczaka. Kolejnym i równie ważnym atutem jest umiejętność zobrazowania tego co lęgnie się (dosłownie) w głowie twórcy i sugestywne przedstawienie efektów w formie komiksu. A to się Tomczakowi udaje znakomicie.

Pierwsze skojarzenia po lekturze nasuwają mi zastosowanie porównania: Jeśli Tadeusz Baranowski tworzył swoje komiksy pod wpływem barbituranów, to Rafał Otoczak niechybnie wspomagał się silniejszymi dawkami.

Porównanie jest głupie i nieprawdziwe. Sam autor wyprowadził mnie z błędu, zaprzeczając zarówno tworzeniu „pod wpływem” jak też skojarzeniom imienia tytułowego bohatera z bibułką będącą częścią składową skręta. Oprócz tego, Bi Bułka nie jest raczej biseksualistą, a jego przydomek pochodzi od fizjonomii której owal przywodzi na myśl bułkę.

Pierwsze historyjki o przygodach Bi Bułki i Białaska powstały w 2002 roku, obecnie autor ma przygotowany materiał na kolejne kilka albumów.

Fabularnie mamy tutaj jazdy na poziomie najlepszych dokonań uprzednio przywołanego Baranowskiego (obaj Panowie spotkali się zresztą na łamach zina sTrachu). Sympatyczni bohaterowie przeżywają dziwne (to mało powiedziane) przygody pełne dowcipu sytuacyjnego i żartów słownych. Na swojej drodze spotykają dziwolągi pokroju leniwej chmurki, morzuna wiśniojadalnego, psycho gąski czy mrówkoląga. W sumie, gdyby nie specyficzna oprawa graficzna, to komiks mógłby być skierowany do czytelnika w każdym wieku.

I tu przechodzimy do kwestii grafiki. Otoczak od lat porusza się w konwencji bezkompromisowego undergroundu (graficznego). Jego znakiem rozpoznawczym jest gruba zabrudzona krecha oraz groteska i skróty w strefie anatomii . Taki styl ekspresji w malarstwie mógł szokować 60 - 70 lat temu. W komiksie, rozumianym jako rozrywka dla półmózgów, może szokować do dziś. Przykład w linku TUTAJ. Co prawda, jak ktoś przytomnie zauważył, w przypadku umiejętnie wypromowanego Maxa Andersona mamy do czynienia z zachwytem mas, ale zgodnie z zasadą że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju Otoczak musi się liczyć z głosami rozczarowania prostaków.

Niestety, nawet w przypadku komiksów czkawką odbija się brak elementarnej edukacji w zakresie historii sztuki. Ofiarom braków edukacji a w konsekwencji niezamierzonej ignorancji polecam kliknąć sobie w następujące linki: Pablo Picasso, Marc Chagal. Na początek powinno wystarczyć.

Pozostałej rzeszy** miłośników komiksu posiadającej otwarte umysły Bi Bułkę polecam z całego serca :)


*Tych cudów małej poligrafii niestety nie mam w swoich zbiorach. W wymienianiu wspierałem się katalogiem „polska mała xeroprasa”.
**Dwieście osób powinno się znaleźć.

Wednesday, November 14, 2007

TRUST* zawiódł mnie ostatni raz

Po prostu wziął i się zepsuł.

To chyba jest regułą, że jak coś jest bardzo potrzebne w danej chwili to musi się zepsuć.
Mój wysłużony tablet w końcu definitywnie zbuntował się i przeszedł na emeryturę.

Z pomocą przyszedł mi wacom, ze swoją linią "biurowych tabletów" dla ludu - bamboo (nomen omen). No to cieszę się swoim własnym egzemplarzem.

I jestem zadowolony.
Komfort pracy wzrósł o kilka poziomów. Nie ma porównania z poprzednim sprzętem.
W dodatku zakupy były szybkie, miłe i tanie.

W celu przetestowania, szybko poinkowałem kilka kadrów narysowanych ołówkiem przez PencilPaula.Oryginał w ołówku tutaj.

Dobra, pora się wziąć do pracy!


*Oczywiście nie chodzi o tego TRUSTA, tylko o ten TRUST.
W przypadku braku oczekiwań, nie ma przecież mowy o rozczarowaniu.

Saturday, November 10, 2007

drobiazgi

Na blogu sinuscamera natknąłem się na link do rewelacyjnego tutoriala Kazu Kibuishi - Making Of Cooper. Podlinkowuję dalej, bo naprawdę warto kliknąć.

Tymczasem autor wspomnianego powyżej blogaska niedawno ruszył ze swoim webkomiksem. Pustynna Opowieść pod względem "infrastruktury" przedstawia się zachęcająco: jasna nawigacja, kilka wersji językowych, stałe udoskonalanie efektywności strony internetowej. Pierwsze wrażenia to przejrzystość i komfort czytania.
Co do samej historii, to na razie autor zaprezentował dwie plansze z których jeszcze zbyt wiele nie wynika. Dwie kobiety w czasie podróży przez pustynię, w pobliżu reliktu starożytnej (zapewne) cywilizacji natykają się na zakopanego w piasku po szyję mężczyznę. Dialogi postaci nakierowują na skojarzenia z fantasy (czy słusznie, to się dopiero okaże). Wstęp jest zrealizowany sprawnie i ze znajomością języka komiksu. Autor nie ma problemów z zawieszeniem akcji pod koniec planszy, tak aby z zaciekawieniem śledzić ciąg dalszy. Tradycyjne kadrowanie nasuwa skojarzenia ze stylem "europejskim-albumowym" - raczej nie spodziewam się fajerwerków w postaci splaszów i eksperymentów formalnych. Ale to nie jest żaden minus.Kreska jest dopracowana i solidna. Jedyne co mnie razi to bezduszna komputerowa kolorystyka, potraktowana bardzo zachowawczo. Tak jakby autor bał się zaszaleć by czegoś nie zepsuć. W przypadku użycia dość ascetycznej kreski i zostawienia dużej przestrzeni, kolor jest zbyt płaski, "wylizany cieniowaniem" jak u digartowych digital painterów. Przydałoby się więcej "pazura".

W każdym razie kibicuję projektowi, bo jest zrobiony z głową. Ekspozycja w postaci webkomiksu jest końcowym etapem po przemyśleniu koncepcji, narysowaniu dużej części i stworzeniu przyjaznej czytelnikom prezentacji. Dzięki temu nie boję się, że autor zawiesi publikację kolejnych odcinków gdy tylko dopadnie go zniechęcenie, lenistwo, przepracowanie czy inny element prozy życia.

Na polterze w dziale webkomiksów zawisło siedem plansz nowego komiksu Daniela Gizickiego. "Fuzja nie-ostateczna" jest zarazem sieciowym debiutem Rafała Trejnisa. Ciekawiło mnie, cóż ostatnio (komiksowo) porabia Rafał, z którym kiedyś często "spotykaliśmy się" na łamach Ziniola. Być może kilka osób kojarzy też jego rysunki z gościnnego występu w wydanych w marcu "Dziesięciu bolesnych operacjach". W każdym razie, ostatnie prace które widziałem były narysowane ponad dwa lata temu. Od tamtej pory Rafał zrobił spore postępy. Wyeliminował amatorskie pozostałości w kresce, stylowo wyewoluował w kierunku lekko kojarzącym się z Kurtem (ale bez "szarpanej" krechy). Co mnie lekko rozczarowało, to miejscami nieczytelna narracja lub kadrowanie, które zaburza płynność czytania komiksu. Plusem jest fajne użycie rastrów i wyraźny rozwój rysownika.
Jeśli chodzi o samą historię, odczucia mam ambiwalentne. Na polterze nie znalazłem informacji, czy jest to pierwszy epizod, czy skończona nowelka. Jako wstęp do dłuższej historii, komiks prezentuje się zachęcająco. Jeśli jednak "Fuzja..." miała być zamkniętą całością (na co wskazuje ostatni kadr), to niestety odbiór zmienia się diametralnie. Mamy zawiązanie akcji, intrygę, wprowadzenie bohatera i ... nagle wszystko się urywa! Pointa zaskakuje jedynie tym, że można było zarżnąć tak fajnie zapowiadającą się fabułę.

Apeluję do autorów: Chłopaki, wykorzystajcie potencjał tego komiksu! Nie zmarnujcie okazji! Nie marnujcie czasu (swojego i czytelników) na strzały w próżnię. Nie rozmieniajcie się na drobne.

Na zakończenie argument zamykający usta tym, którzy mówią że Magazyn Komiksowy B5 drukuje wszystko po znajomości i nie robi selekcji materiału.

Paweł Gierczak na swoim deviantowym profilu zaprezentował odrzucony z druku w B5, obrośnięty w pewnych kręgach kultem i legendą komiks - "Rodzina Srochów".
W miniaturki klikacie na własną odpowiedzialność!

Friday, November 9, 2007

Muzyczne podsumowanie roku 2007 (część druga)

Tym razem według klucza: albumy z rysunkiem (a nawet bazgrolunkiem) na okładce.
Zaczniemy bazgrołkiem, a skończymy czymś ładnym.

Clap Your Hands Say Yeah - Some Loud Thunder

Zaczyna się jak piosenkowe Sonic Youth (kojarzę, więc czuję że jestem na czasie) a później jest coraz lepiej. Fajne melodie, psychodeliczne dźwięki w tle i sympatycznie zblazowany wokal. Rokendrolowe podejście do sekcji rytmicznej i folkowe refreny. Czasami zdarza się balladka (niebanalna muzycznie i odpowiednio "przybrudzona"). W przypadku szybszych kawałków nie ma darcia japy i mordowania uszu, więc dla mnie rewelacja.

Spotkałem się z opiniami, że płyta jest słaba i nie ma startu do debiutanckiego albumu. Na szczęście dla mojego plebejskiego gustu, jeszcze nie miałem przyjemności słuchania poprzedniczki "Some Loud Thunder". Nadrobię.

Jako ilustracja muzyczna: hiciorek :)
S a t a n S a i d D a n c e


Architecture in Helsinki - Places Like This

Ponoć ulubiona kapela Brusa Willisa. Latem występowali w Mysłowicach. W Helsinkach też. A zazwyczaj siedzą gdzieś w Melbourne i uprawiają swoją twórczość grając piosenki przy użyciu nieskromnej mnogości instrumentów. Tak więc, dźwięków w tej muzyczce co nie miara. Co do stylu, osobiście miałem skojarzenia z Beckiem - podobnie pełna energii, pozytywnie zakręcona zabawa materią. Również podobny poziom pastiszu i ogólnego "jajcarstwa" (chyba nawet większy u Australijczyków).

Do zapoznania się z albumem przekonała mnie EPka "Heart It Races" na której znajdował się tytułowy utworek w pięciu wersjach. Najbardziej rozbujał mnie remix z gościnnym wokalem Mr Lee G. Nigdy nie byłem fanem reggae (zwłaszcza w rodzimym wydaniu pszenno-buraczanym), ale muszę przyznać że wstrzymujący akcję serca dub to potęga.

No to wspomniane Heart It Races!
(Zespół skacze po polanie przebrany za śmieszne ludki)

I na dokładkę Hold Music!
(Zespół poubierany w pelerynki zajmuje się podskakiwaniem na batutach)

Menomena - Friend and Foe

O zespole wspominałem wcześniej przy okazji współpracy z Craigiem Thompsonem. Tym razem o albumie, bo po pierwsze pasuje mi do klucza (że niby płyta z rysunkiem) a po drugie, poszukiwania muzyczne Menomeny zasługują na umieszczenie ich nowych nagrań w kontekście "najlepszych płyt roku". Po post-rockowym wyskoku w postaci Under An Hour powrócili do bardziej piosenkowego grania, tym razem "po bożemu" czyli bez zbędnego kombinowania. No i lansują się, grają koncerty, potencjalne hiciory czyhają na moment gdy zagoszczą na playlistach aby bezlitośnie wryć się w podświadomość słuchaczy. Lekko razi mnie mocniejsza niż na debiucie inspiracja wokalisty śpiewaniem w stylu TV On The Radio, ale może to jakiś paradoks bo Maciek Cieślak też śpiewa w podobnej manierze a na TV On The Radio na pewno się nie wzorował. Czyli co było pierwsze? Jajko czy kura? A może po prostu do zbieżnych patentów może dojść każdy, niezależnie od innych?
Na filmiku Weird prosto z piwnicy. Skład też taki Ściankowy.

Przy kolejnej płycie dla porządku spojrzałem na datę wydania i zamurowało mnie - 2006!
Album nie powinien znaleźć się w podsumowaniu 2007, ale to mój blogasek i nie będę przecież nakładał sobie formalnych ram. Niby dlaczego mam sobie psuć zabawę?

W takim razie niejako poza "konkursem"

Helios - Eingya

Multiinstrumentalista Keith Kenniff nagrał soundtrack do jesiennej wieczornej aury. Muzyka minimalistyczna i subtelna. Ambientowe plamy, smutne plumkanie gitarki, gdzieniegdzie w tle coś szeleści, ćwierka, plumka i stuka. Bezpretensjonalne i urzekające. I na dodatek świetna okładka!

I tyle w temacie.

C.D.N.

Sunday, November 4, 2007

Radom miastem Twojej szansy


Magister Sztuki, Paweł Gierczak, kontratakuje nowym albumem. „Outsajdersi” są drugą odsłoną cyklu opowieści o urokach życia w radomskim blokowisku.

Gierek dał się poznać jako rysownik związany z Magazynem Fantastycznym” i „B5”. Czytelnicy orientujący się w tematyce obu magazynów wiedzą, że twórcze zainteresowania autora sytuują się w zakresie szeroko rozumianej pulpy (pulp fiction) i splatterpunku. Jako odbiorcy komiksów Gierka mamy więc do czynienia z przerysowanymi obrazami przemocy, seksu i degeneracji. W dialogach obecne są wulgaryzmy i charakterystyczny czarny humor, zaś fabuła opiera się na kliszach gatunku. Warstwa graficzna nacechowana jest widocznymi inspiracjami twórczością Liberatore, Bisleya (czy wczesnego Truścińskiego) oraz wpływami formalnymi grafiki warsztatowej.


Na potrzeby nowego projektu, Gierczak diametralnie zmienił styl. Czarno-białe ekspresyjne ilustracje zastąpił kolorowymi rysunkami łączącymi w sobie prostotę kreski i koloru Dwurnika z wyczuciem bryły Corbena. Efekt syntezy był piorunujący. Konsternację wśród części mało wyrobionych estetycznie czytelników wzbudziła forma wyrazu graficznego skonfrontowana z treścią komiksu. Pod względem artystycznym „Gangi Radomia” były komiksem wybitnie przewrotnym. Brak podstawowej edukacji plastycznej wśród odbiorców (nawet aspirujących do miana krytyków) zemścił się niezrozumieniem i odrzuceniem dzieła. Już na starcie Gierczak zszokował odbiorców wytykając stereotypowe postrzeganie komiksu (jako formy), nie tylko przez ignorantów (co jest zrozumiałe), lecz również (co gorsza) przez miłośników tej formy przekazu graficznego.

W „Gangach Radomia” autor pokazał się jako twórca wymagający i inteligentnie złośliwy. Wymagał od potencjalnego czytelnika akceptacji „cudzysłowia”, w którym osadził swoje dzieło. Postępując podobnie jak Rordiguez w „Planet Terror”, Gierczak narysował komiks ostentacyjnie zły, gdzie „braki” są pozorne, a równie ważna co fabuła i rysunki jest też wielopoziomowa gra z czytelnikiem. Ta swoista zabawa objawia się najpierw w samej oprawie plastycznej, a kontynuowana jest na etapie fabuły i kreacji świata przedstawionego.

„Outsajdersi” kontynuują pewne wątki „Gangów Radomia”. O ile w „Gangach” oprócz obyczajowego epilogu mieliśmy historyjki w stylu prześmiewczego political-fiction, tym razem autor idzie krok dalej i serwuje gorzką historię o życiu mieszkańców zdegradowanego miasta. Bohaterowie wiodą jałową egzystencję w blokowisku Radomia – szarego miasta, pipidówy z której wszyscy chcą się wyrwać. Obraz miasta w komiksie jest przerysowany, ale w dużej mierze prawdziwy. Radom jest zaniedbanym i nieprzyjaznym miastem. Mieszkańcy borykają się z dużym bezrobociem i wynikającą z niego społeczną apatią. Co znamienne, nawet inicjatywy w postaci stowarzyszenia przyjaciół Radomia mieszczą się w Warszawie (sic!). Autor komiksu celnie punktuje nieudolność cynicznych samorządowców, ozdabiających miasto billboardami z hasłami w stylu tytułu mojej recenzji.

Głównym bohaterem komiksu jest wiodący nijakie życie Gierek. Codzienność bohatera to alkohol, włóczenie się po zaułkach i sporadyczny seks. Gierek jest bystrym, lecz pozbawionym ambicji pasożytem. Żeruje na emeryturze dziadków, którym podbiera pieniądze na alkohol. Jest typowym przedstawicielem swojego pokolenia (radomska opcja „pokolenia 1200), który powoli męczy się trwającymi całe życie „wakacjami” i brakiem perspektyw. W przypadku gdy jedyną alternatywą jest emigracja, bohater woli zaakceptować swoje położenie i w miarę ograniczonych możliwości uczynić życie znośnym.

Pomimo swoich wad Gierek jest bohaterem budzącym sympatię. Ceni sobie przyjaźń i lojalność. Ma poczucie humoru i zachowuje się autoironicznie. Co prawda, niektóre jego zachowania są szokujące (zwłaszcza scena „zawijania na chatę” Beaty), ale w całej złożoności konstrukcji postaci, bardzo ludzkie.

W tym momencie chciałbym polemizować z opinią Kamila Śmiałkowskiego, który w swoich spostrzeżeniach na temat „Outsajdersów” utożsamia bohatera z autorem. Co ciekawe, autor wdając się w dialog z Kamilem, potwierdza że komiksowy Gierek jest jego alter-ego (takie potwierdzenie jest również w „słowie od autora”). Mimo to, uważam że nie powinno się utożsamiać podmiotu lirycznego z autorem*. Bohater komiksu jest kreacją autora. Nawet w przypadku komiksów autobiograficznych obcujemy tylko z projekcją, krzywym zwierciadłem a nawet przekłamaniem, nie zaś z obiektywnym opisem postaci. To tak jakby opinie o Stasiuku jako człowieku wyciągać z lektury „Murów Hebronu”, bo pisał w pierwszej osobie.

Podobne wrażenie odnoszę obserwując prowokowane przez Gierka nieudolne próby dissowania Śledzia (na szczęście bez zdecydowanej kontrreakcji). Poza przybierana w kontaktach wirtualnych często nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością, zaś nadmuchiwany konflikt ma raczej za zadanie zaznaczyć odmienność „Outsajdersów” od „Osiedla Swoboda”. W przypadku mało wnikliwej lektury można co prawda obawiać się niesprawiedliwej oceny inspiracji, ale ten problem ma się nijak do komiksu Gierczaka. Liczę, że zbliżająca się antologia Likwidatora, w której obaj autorzy będą „sąsiadami” pozwoli im zakopać topór wojenny.:)

Na początku przyszłego roku Timof ma w planach wydanie kolejnego epizodu przygód radomian. Patrząc na dotychczasowy rozwój autora, moje oczekiwania rosną. „Gangi Radomia” podobały mi się, ale po kontynuacji spodziewałem się zupełnie czegoś innego (i w sumie miałem obawy przed wyczerpaniem konwencji). Paweł Gierczak zaskoczył mnie bardzo pozytywnie i chciałbym nadal być tak zaskakiwany.

„Outsajders” to seria obyczajowa, której należy się uznanie.

Do zobaczenia w Radomiu.

P.S.






Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości:

Tak, Gierek z Owcą (która w "Outsajdersach" ma również swój secik) poczęstowali mnie hotdogiem w zamian za napisanie kumoterskiej recenzji.



*W sumie, nie jest to tylko moja opinia. Wpadł na to również badacz i teoretyk literatury Janusz Sławiński. Warto zapoznać się z jego artykułem: J. Sławiński, O kategorii podmiotu lirycznego, [w Tegoż:] Dzieło – język – tradycja, Kraków 1998.

A jeśli nie chce wam się szukać, to kliknijcie sobie na wywiad z Kochalką. Też mówił coś w ten deseń.

Saturday, November 3, 2007

PRZEŁOM

Nadszedł czas na kolejną męską decyzję.

Ostatecznie zrywam z artystowską bazgraniną i nawracam się na jedyny właściwy sposób rysowania.

Precz z pseudoawangardą! Niech żyje realizm komiksowy! Wiwat Rosiński! Wiwat Giraud!
Wiwat poprawnie narysowane plecy konia!

Poniżej prezentuję moje pierwsze dzieła narysowane w jedynie słusznym (oczekiwanym i pożądanym) stylu:


Koń jaki jest - każdy widzi.












Realistycznie narysowane auto.












Plecy kobiety.
Dodatkowo realistycznie ukazana rzeźba mięśni Supermana.











Gwóźdź programu - CIUCHCIA!













Wiele lat błądziłem, zwiedziony fałszywym powabem alternatywy i zaleceniami "autorytetów" (TFU!) andergrandu. Na szczęście opamiętałem się w porę.

Moje stare prace właśnie płoną...

Friday, November 2, 2007

Muzyczne podsumowanie roku 2007 (część pierwsza)

Dzięki Panbu, mamy już listopad. Wkrótce koniec roku więc zaczną pojawiać się wszelakie podsumowania i rankingi. Wpadłem na genialny pomysł, że przedstawię osobisty top albumów muzycznych wydanych w tym roku. Liczę się z tym, że w ciągu najbliższych dwóch miesięcy odsłucham jeszcze kilka (naście) świetnych nowych płyt, z czego wypada mi się tylko cieszyć. W najlepszym razie coś dodam. Z moim tempem pisania powinienem zdążyć z pełną listą do końca grudnia.

W kilku zdaniach, na zasadzie polecanek.

Kolejność dowolna.

Cocorosie - The adventures of ghosthorse and stillborn

Utalentowane siostry Casady powróciły z czwartym (i chyba najlepiej do tej pory promowanym) albumem. Zespół mieści się w etykietce nowojorskiej autorskiej alternatywy na linii powiązań Reed->Hogerty->Cocorosie. Tak mi się to przynajmniej kojarzy gdy słyszę wzajemne występy gościnne, jak też rekomendacje i inspiracje.

Dziewczyny nagrywają dziwaczne piosenki okraszone dźwiękami harfy, elektronicznymi smaczkami oraz (jak zwykle) wynalazkami w postaci przeróżnych "tęczowych music boxów" (katarynek, pozytywek, piszczących gumowych kaczek itp).
Efekt zaskakująco przebojowy. Chyba.


Bloc Party - A Weekend in the City

Zespół postanowił walczyć z syndromem drugiej płyty. Po przebojowym debiucie z 2005r. nagrali album równie atrakcyjny (łatwo wpadające w ucho piosenki) a zarazem progresywny i ambitny.

Ambitny w rozumieniu nurtu muzykowania, w którym zespół funkcjonuje.

Chociaż w sumie, słuchając singlowego "I Still Remember" (ostatnio fragment był użyty w jakiejś reklamie tepsy) mam uzasadnione obawy, czy Bloc Party nie zechce pójść w ślady U2.
Alternatywa: nowy Interpol lub kolejny klon U2 wydaje mi się przerażająca!

Byłoby szkoda.

Jako obrazek: Song For Clay (Glastonbury 2007)


The Good, The Bad & The Queen

Pierwszy i oby nie ostatni album supergrupy: Damon Albarn, Paul Simonon, Simon Tong i Tonny Allen (+ koledzy). Nazwiska mówią za siebie. Może nie wszystkie i nie wszystkim, ale od czego mamy dobre chęci i google? W muzycznych TV najczęściej gości Albarn, chociaż głównie pod postacią swojego animowanego alter ego.

Panowie nagrali rewelacyjną płytę. Oczywiście jeśli komuś termin "supergupa" kojarzy się automatycznie z nazwami "Asia"lub "Perfect", w przypadku GB&Q przeżyje rozczarowanie.

Największe wrażenie zrobił na mnie utwór tytułowy.
Tymczasem do wglądu video z Kingdom Of Doom - reminiscencje z Syda Baretta:

Kolejna porcja niebawem.

Thursday, November 1, 2007

Najbardziej płodny jest artysta głodny

W swojej poprzedniej notatce wykazałem się hurraoptymizmem.


Być może bezpodstawnym, ale jako czytelnik uważam, że nie mam powodów do narzekań.


Tym bardziej nie mam powodów do narzekań jako artysta.






Zgłodniałem. Idę chapnąć trochę sera.


JEST SUPER!

Zaledwie dwa lata temu nie mogłem znaleźć dla siebie nic ciekawego w ofercie wydawnictw komiksowych. Interesujący mnie autorzy byli traktowani po macoszemu. Tomasz Kołodziejczak z Egmontu od dawna rozwiewał nadzieje czytelników, twierdząc że nigdy nie wyda „Ronina”, „Sagi o Potworze z Bagien” czy też czegokolwiek autorstwa Andreasa*. Satysfakcjonowała mnie tylko oferta POSTU, który jako pierwszy postawił na komiksy ambitniejsze.

Wkrótce (ku mojej radości) sytuacja zmieniła się diametralnie. Egmont skupił się na ekskluzywnych wydaniach zbiorczych komiksów, które w większości są uznanymi dziełami a nawet klasykami gatunku. Kultura Gniewu poszła śladem zanikającego POSTU, zaś miejsce zajmowane przez nią zajął Timof (i cisi wspólnicy).

W ciągu kilku lat w wielkim stopniu nadrobiliśmy zaległości zarówno w komiksie światowym jak też polskim. Miłośnicy komiksu doczekali się wydania wielu „legendarnych” albumów polskich autorów, których fragmenty wcześniej były publikowane w przeróżnych zinach, efemerycznych magazynach i katalogach.

Miłośnicy twórczości Skutnika, Turka, Szyłaka, Śledzia, KRLa i wielu innych twórców, jeśli chcą mogą na bieżąco obcować z ich nowymi (i starymi) komiksami.

Cierpliwi doczekali się nawet pierwszego albumu Przemysława Truścińskiego!

Krótko mówiąc, JEST SUPER!

A będzie jeszcze lepiej.

Prawda?

*W przypadku wznowień albumów osiągających niebotyczne ceny na allegro (Feralny major, Azyl Arkham) Pan Tomasz nie jest już tak kategoryczny. Zapytany o ewentualny dodruk limitowanych „Mistrzów Komiksu” stwierdził, że nie jest w stanie przewidzieć polityki wydawniczej firmy za kilka lat, co pozwala mi domniemywać, że takie wznowienia będą. Wystarczy uzbroić się w cierpliwość :).

** Na obrazku oczywiście gołe baby (+ róg obfitości) z dedykacją dla Musleya z okazji urodzin.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...