Polski rynek komiksowy to w większości fanowskie inicjatywy
i wydawnictwa działające na zasadzie non profit. Komiksowa nisza to znów tylko
fragment innej niszy w rynku książki. Samopublikacja nie jest domeną
„kolorowych zeszytów” a stała się chlebem powszednim szaraczków – tych mniej
zdolnych, mniej wylansowanych lub po prostu biedniejszych. Z samopublikacją w parze idzie alternatywny
system dystrybucji, niezależny od monopolisty empiku. Przynajmniej dopóki nie
pojawi się polski amazon nadal będzie z tym krucho.
Jako artysta wydający się sam lub współpracujący z małymi wydawcami znam to z autopsji. Jeśli nie ma wsparcia dużego profesjonalnego wydawcy autor staje przed zadaniami częstokroć go przerastającymi. Po pierwsze, gdy już upora się ze swoim dziełem, okazuje się że to dopiero początek. Teraz dopiero czeka konkretna fizyczna praca. Na tym etapie zniechęca się chyba najwięcej osób. Efektem są (często dobre) tytuły, które giną chwilę po premierze. Okazuje się bowiem, że autor musi wziąć na barki obowiązki: korektora, DTPowca, wydawcy, drukarza, PRowca, działu promocji, egzekutora recenzji a wreszcie detalicznego sprzedawcy (niepotrzebne skreślić). W moim przypadku jest to nauka na błędach. Na przykład: po znikomych reakcjach na Strange Places (dwie recenzje!) nie zaniedbałem tej działki w kolejnej produkcji. W efekcie, kolejny album (Laleczki) dobił do trzydziestu recenzji na różnych blogach, serwisach tematycznych i w prasie. Co ciekawe, każdy rozdany egzemplarz recenzencki zaowocował stosownym tekstem (pochwalnym - LOL). Sporadycznie sam też pisuję recenzje, czy to na Aleję Komiksu, Ziniola lub na blogaska. Wiem więc jak wygląda to od kuchni. Otóż, jest więcej promocyjnego materiału niż chętnych recenzentów. W przypadku gdy w długiej kolejce do oceny czekają ekskluzywne wydania mistrzuniów z Egmontu, ziny są bez szans. O samizdatach piszą tylko szaleni pasjonaci.
Jako artysta wydający się sam lub współpracujący z małymi wydawcami znam to z autopsji. Jeśli nie ma wsparcia dużego profesjonalnego wydawcy autor staje przed zadaniami częstokroć go przerastającymi. Po pierwsze, gdy już upora się ze swoim dziełem, okazuje się że to dopiero początek. Teraz dopiero czeka konkretna fizyczna praca. Na tym etapie zniechęca się chyba najwięcej osób. Efektem są (często dobre) tytuły, które giną chwilę po premierze. Okazuje się bowiem, że autor musi wziąć na barki obowiązki: korektora, DTPowca, wydawcy, drukarza, PRowca, działu promocji, egzekutora recenzji a wreszcie detalicznego sprzedawcy (niepotrzebne skreślić). W moim przypadku jest to nauka na błędach. Na przykład: po znikomych reakcjach na Strange Places (dwie recenzje!) nie zaniedbałem tej działki w kolejnej produkcji. W efekcie, kolejny album (Laleczki) dobił do trzydziestu recenzji na różnych blogach, serwisach tematycznych i w prasie. Co ciekawe, każdy rozdany egzemplarz recenzencki zaowocował stosownym tekstem (pochwalnym - LOL). Sporadycznie sam też pisuję recenzje, czy to na Aleję Komiksu, Ziniola lub na blogaska. Wiem więc jak wygląda to od kuchni. Otóż, jest więcej promocyjnego materiału niż chętnych recenzentów. W przypadku gdy w długiej kolejce do oceny czekają ekskluzywne wydania mistrzuniów z Egmontu, ziny są bez szans. O samizdatach piszą tylko szaleni pasjonaci.
Tak więc, gdy napisał do mnie Piotr Gibowski, autor powieści
„Asymetria – Rosyjska ruletka” z prośbą o recenzję jego książki – nie
zastanawiałem się długo. Lubię czytać polską fantastykę (obecnie) w ramach
poszukiwań fajnych fabuł zdatnych do adaptacji na komiks. Do nurtu historii
alternatywnych jestem zrażony po lekturze paradnej opowiastki o polskim
doborowym batalionie NATO tłukącym buców w 1939 roku. Skoro jednak autor wręcz
wpycha swoją książkę do oceny – biorę. W innym przypadku nigdy bym po nią nie
sięgnął.
Wyjaśnię, dlaczego piszę o tej książce w kontekście
samopublikacji. Powieść wydało bowiem Akademickie Stowarzyszenie Psychologii
Ekonomicznej TONUS, którego prezesem jest… Piotr Gibowski. Tak więc zakładam,
że faktycznie wydał sobie tę książkę sam. Rzut oka na formę wydania potwierdza,
że mamy do czynienia ze standardem półprofesjonalnego składu i cyfrowego druku.
Kuriozum są reklamy patronów umieszczone co dwa rozdziały. Swoją drogą,
patronaty są dobrane z głową i przynajmniej ze strony autora widać, że wywiązał
się rzetelnie ze swoich zobowiązań sprytnie promując patronów w treści książki.
Motyw „jankesa na dworze Króla Artura” jest chwytliwy i w
popkulcie przerabiany wielokrotnie. Samych adaptacji oryginału Twaina mam kilka
ulubionych: oczywiście węgierski komiks wydany u nas pod koniec ’80, potem
disnejowski film o kosmonaucie czy też wersja o najmłodszej córce Bill Cosby
Show (Keshia Knight Pulliam) przeniesionej na Camelot prosto z Alabamy. Nie
należy wszakże zapominać o paradoksie dziadka (a nawet pradziadka!). U Andrzeja
Pilipiuka jeden z bohaterów przestaje istnieć bez wyraźnego powodu – wszedł do
sklepu i samym faktem otwarcia drzwi
zmienił historię. Z innej beczki, dość perfidnie zabawił się za to
Waldemar Łysiak, który chrononaucie zafundował szybko postępujący syfilis.
U Gibowskiego mamy całą drużynę przypadkowych wycieczkowiczów:
maturzystów i żołnierzy. Przewodzi im Jacek Gwozdecki – psychopata z genialnym
planem. Jedyny „nie Polak” w grupie to lewak Dennis (paskudna kreatura z niemieckiej
antify, karatekowiec, sympatyk Krytyki Politycznej defraudujący kasę z grantu
UE), który zalicza kulę między oczy już na 13 stronie. Gwozdecki komentuje
śmierć współpracownika: „Nigdy nie był moim kumplem. Był wyjątkową gnidą. Nikt
go nie będzie żałować”. Licealiści wiedzą, że Jacek potrafi być pragmatyczny do
bólu więc przechodzą nad tym wyznaniem do porządku dziennego. Tym bardziej, że
oto prosto z CERNu, który zwiedzali jako laureaci olimpiady fizycznej
przenieśli się do roku 1927 i wkrótce inne sprawy zaprzątają ich uwagę. Sprawy
wagi światowej.
Główny protagonista – Jacek Gwozdecki – zadowolony z siebie
(w czasie gdy biedny Dennis czyta marksistów, ten zalicza nauczycielkę)
trzydziestopięciolatek, gdy zacznie realizować swój plan poprawy historii
Polski wkrótce stanie się rozgrywającym na miarę Stalina. W końcu może
odreagować nieudany etap działalności politycznej i brak uznania w środowisku
naukowym. Uzbrojony w haki na każdego (i w ¾ tera materiałów edukacyjnych na
dysku twardym super-laptoka) wyznaje zasadę, że cel uświęca środki. Sekunduje
mu (i czasem miesza szyki) kapitan Paweł Goławski, którego często gwizdanym earwormem
stał się szlagier „już taki ze mnie zimny drań”. Obaj panowie przy zazwyczaj
biernym udziale pozostałych statystów wycinają takie numery jak „Katyń a
rebours” lub zbratanie Piłsudskiego z Dmowskim.
Warto wspomnieć, że jedyną kobietą wśród podróżników w
czasie jest dość tępa Lidka, która w gronie zwycięzców olimpiady znalazła się
jako ładny dodatek do bystrego brata – mózgowca (właściciela super-laptoka).
Pozostali bohaterowie są funkcyjnymi w stylu „koleś pasjonujący się starymi
samochodami”, „major Skrzetuski umie wyszkolić komandosów” itp.
Autor nie radzi sobie z rzeszą wprowadzonych bohaterów. W efekcie służą mu tylko do ustawiania pionków na globalnej szachownicy. Na szczęście, gdy około setnej strony czytelnik straci złudzenia, że przejmie się losami jakiejkolwiek postaci, można skupić się na planie ogólnym. Tutaj jest już zdecydowanie lepiej.
Dzięki dostępowi do współczesnej wiedzy bohaterowie ingerują w historię. Początkowo mają gigantyczne fory, jednak z czasem gdy przewracają się kolejne kostki domina przeciwnicy zyskują możliwość reakcji. W zmienionej rzeczywistości wiedza o już zdezaktualizowanej przyszłości zaczyna nagle przeszkadzać i potrafi mącić nowe status quo. Zaczyna się ciekawie poprowadzona symulacja. Ten element fabuły ciągnie całą „Asymetrię”: jest logicznie i bez nachalnego wyjaśniania oczywistości. Szacunek budzi erudycja autora i wszechstronność podejmowanych tematów.
Autor nie radzi sobie z rzeszą wprowadzonych bohaterów. W efekcie służą mu tylko do ustawiania pionków na globalnej szachownicy. Na szczęście, gdy około setnej strony czytelnik straci złudzenia, że przejmie się losami jakiejkolwiek postaci, można skupić się na planie ogólnym. Tutaj jest już zdecydowanie lepiej.
Dzięki dostępowi do współczesnej wiedzy bohaterowie ingerują w historię. Początkowo mają gigantyczne fory, jednak z czasem gdy przewracają się kolejne kostki domina przeciwnicy zyskują możliwość reakcji. W zmienionej rzeczywistości wiedza o już zdezaktualizowanej przyszłości zaczyna nagle przeszkadzać i potrafi mącić nowe status quo. Zaczyna się ciekawie poprowadzona symulacja. Ten element fabuły ciągnie całą „Asymetrię”: jest logicznie i bez nachalnego wyjaśniania oczywistości. Szacunek budzi erudycja autora i wszechstronność podejmowanych tematów.
Atutem jest ogromna ilość ciekawostek, którymi autor naszpikował fabułę. Podane w nieinwazyjny sposób informacje obejmują zakres od tajników fałszowania śmietany na bazarze w Warszawie po emocjonujące szczegóły wytwarzania nylonowych pończoch. Główną atrakcją tych wtrętów są jednak świetnie wyselekcjonowane ciekawostki historyczne, które mnie osobiście kilkakrotnie zainspirowały i skłoniły do dalszych poszukiwań. W zgłębianiu wiedzy przyda się bardzo obszerna bibliografia załączona na końcu książki. Jest ona niewątpliwie wartością dodaną „Asymetrii”.
Po lekturze mam ambiwalentne wrażenia. Uważam, że najsłabszą
stroną „Asymetrii” jest wątek podróżników w czasie, który na domiar złego potraktowany
jest po macoszemu. Irytujące są zwłaszcza streszczenia dialogów. O
jakiejkolwiek psychologii postaci nie ma mowy – bohaterowie są papierowi i
nierozróżnialni. Cały wątek maturzystów i żołnierzy najlepiej powinien zostać wykastrowany
redaktorskimi nożycami. Podczas lektury przypomniało mi się kapitalne opko „Bomba
Heisenberga” Ziemiańskiego, który brawurowo poradził sobie z podobnym tematem
nie grzęznąc w powielaniu pomysłu Twaina.
Niestety, Ciszewski i Gibowski chyba już na stałe zniechęcili mnie do tego typu historii.
P.S. sprostowanie:
Wybaczcie, że skłamałem w temacie posta. Nie o prowadzenie blogaska chodziło i nie żaden pacjent przyszedł ale autor. Otóż, posiadam konto na serwisie czytelników lubiących statystyki swojego czytania. Jako anonimek lapidarnie skomciowałem rozczarowanie z lektury książki Ciszewskiego - nieparlamentarnym słowem. Odzewem była propozycja od autora „Asymetrii”, z której skorzystałem. Szczerze mówiąc, ciągle jestem zadziwiony i tłumaczę sobie tę zabawną sytuację desperacją autora albo żartem.
Wybaczcie, że skłamałem w temacie posta. Nie o prowadzenie blogaska chodziło i nie żaden pacjent przyszedł ale autor. Otóż, posiadam konto na serwisie czytelników lubiących statystyki swojego czytania. Jako anonimek lapidarnie skomciowałem rozczarowanie z lektury książki Ciszewskiego - nieparlamentarnym słowem. Odzewem była propozycja od autora „Asymetrii”, z której skorzystałem. Szczerze mówiąc, ciągle jestem zadziwiony i tłumaczę sobie tę zabawną sytuację desperacją autora albo żartem.
Piotr Gibowski
Asymetria. Rosyjska ruletka
ASPE TONUS 2012
2 comments:
Pytanie do sprostowania:
1. "Otóż, posiadam konto na serwisie czytelników lubiących statystyki swojego czytania." tzn?
2. "Jako anonimek lapidarnie skomciowałem rozczarowanie z lektury książki Ciszewskiego - nieparlamentarnym słowem." tzn? Bo tu nad okienkiem do komentowania jest taki pewien wykrzyknik ;]
pzdr
Nie wnikajmy. Mam swoje konto ale nie udzielam się społecznościowo.
Post a Comment