Lektura „Niezwykłej historii Marvel
Comics” Seana Howe wypaliła ze mnie resztki zaangażowania w
śledzenie produkcji sygnowanych przez korporację. Podobnie z DC –
po restarcie uniwersum nie umiałem już znaleźć tam dla siebie nic
ciekawego. Właściwie to nawet jakoś specjalnie desperacko nie
szukałem. Wystarcza mi sama nostalgia za komiksami czytanymi kiedyś,
nawet bez potrzeby ponownej lektury. Wzruszam ramionami patrząc na
kolejne przetasowania autorów i żonglerkę numeracją (koniecznie
jubileuszowych) zeszytów. Stałym pewniakiem jest B.P.R.D., miłe
zaskoczenie spotyka mnie czasem ze strony Image, które postawiło na
młodych twórców i dało im stosunkowo wolną rękę.
Tymczasem, pocztą pantoflową dotarłem do komiksu, który gdy tylko ujrzałem to od razu zapragnąłem MIEĆ i przeczytać. Poczułem podekscytowanie, które towarzyszyło mi gdy dwadzieścia (sic!) lat temu czekałem na kolejne zeszyty X-menów (a prenumerata ciągle się spóźniała).
Zeszytówka. Superhero. Tworzona i dystrybuowana przez jednego człowieka. COPRA. Komiks roku.
MichelFiffe wymyślił sobie (i brawurowo zrealizował) karkołomne zadanie: przez rok samodzielnie napisał, narysował, pokolorował, wydał, sprzedawał i rozsyłał dwanaście kolejnych zeszytów swojej autorskiej serii. Zaczął od 400 egzemplarzy a dobił do 800, czyli smallpress pełną gębą – tylko, że w USA więc z elementem amerykańskiego snu w tle.
Co mnie urzekło w tym komiksie?
Po pierwsze, to o czym wspomniałem w pierwszym akapicie – nostalgia. Autor gra nią perfekcyjnie. Tak, że mógłbym powiedzieć, że przeczytałem najlepszy od lat komiks Franka Millera, Teda McKeevera czy Sama Kietha (i jeszcze kilku innych moich ulubieńców zebranych do kupy). Graficznie jest to powalająca jazda w której najwięcej chyba klasycznego Millera z czasu najlepszej współpracy z Lynn Varley (DKR, Elektra Lives Again). Czuć tam również ewidentne inspiracje stylem z końca lat 80-tych i początku 90-tych takich artystów jak Klaus Janson, John Romita JR, Walt Simonson czy wreszcie Kieth Giffen czy Erik Larsen. Całość ma też posmak runu McKeevera w Doom Patrol chociaż genezą komiksu jest fanfik „DeathZone” będący hołdem, który Fiffe narysował wcześniej dla uczczenia serii Suicide Squad.
Jeff Lemire nie raz wspominał o atencji jaką darzy „Legion of Super-Heroes”. Fiffe podobnym uczuciem pała do równolegle publikowanej serii Johna Ostrandera i widać to już choćby w konstrukcji grupy protagonistów i poszczególnych bohaterów. Jest tam czytelna wariacja na temat Amandy Waller (bossa antybohaterskich straceńców) czy Deadshota. Z drugiej strony jest też miejsce dla mixu Punishera z Cablem, Doctora Strange czy... Grace Jones w roli punkowej Storm. Smaczki można wymieniać godzinami. Wszystko oczywiście dość bezczelnie zacytowane i pięknie zmieszane w myśl zasady, że w kwestii wymyślania super mocy powiedziano już wszystko.
Drugim elementem, którym komiks mnie kupił jest oprawa graficzna jako taka. Fiffe operuje swobodnym stylem, w którym widać kreskę – mięso. Jest to niezwykle inspirujące bo sam w sobie taki styl jest w zasięgu samodzielnego wypracowania. Schody zaczynają się przy świadomym używaniu koloru, który jest subtelny ale w 100% przemyślany. Do tego dochodzą fenomenalne layouty plansz, pomysłowe kadrowanie i myślenie rozkładówkami. Na koniec wisienka na torcie w postaci designu (onomatopeje, liternictwo), który zdał egzamin choćby w remaku marvelowskiego „Omega the Unknown” (swoją drogą, fenomenalnie zilustrowanym przez Farela Darlymple - obecnie wymiatającego w „Prophet”) nadając komiksowi hipsterskiego sznytu.
Tymczasem, pocztą pantoflową dotarłem do komiksu, który gdy tylko ujrzałem to od razu zapragnąłem MIEĆ i przeczytać. Poczułem podekscytowanie, które towarzyszyło mi gdy dwadzieścia (sic!) lat temu czekałem na kolejne zeszyty X-menów (a prenumerata ciągle się spóźniała).
Zeszytówka. Superhero. Tworzona i dystrybuowana przez jednego człowieka. COPRA. Komiks roku.
MichelFiffe wymyślił sobie (i brawurowo zrealizował) karkołomne zadanie: przez rok samodzielnie napisał, narysował, pokolorował, wydał, sprzedawał i rozsyłał dwanaście kolejnych zeszytów swojej autorskiej serii. Zaczął od 400 egzemplarzy a dobił do 800, czyli smallpress pełną gębą – tylko, że w USA więc z elementem amerykańskiego snu w tle.
Co mnie urzekło w tym komiksie?
Po pierwsze, to o czym wspomniałem w pierwszym akapicie – nostalgia. Autor gra nią perfekcyjnie. Tak, że mógłbym powiedzieć, że przeczytałem najlepszy od lat komiks Franka Millera, Teda McKeevera czy Sama Kietha (i jeszcze kilku innych moich ulubieńców zebranych do kupy). Graficznie jest to powalająca jazda w której najwięcej chyba klasycznego Millera z czasu najlepszej współpracy z Lynn Varley (DKR, Elektra Lives Again). Czuć tam również ewidentne inspiracje stylem z końca lat 80-tych i początku 90-tych takich artystów jak Klaus Janson, John Romita JR, Walt Simonson czy wreszcie Kieth Giffen czy Erik Larsen. Całość ma też posmak runu McKeevera w Doom Patrol chociaż genezą komiksu jest fanfik „DeathZone” będący hołdem, który Fiffe narysował wcześniej dla uczczenia serii Suicide Squad.
Jeff Lemire nie raz wspominał o atencji jaką darzy „Legion of Super-Heroes”. Fiffe podobnym uczuciem pała do równolegle publikowanej serii Johna Ostrandera i widać to już choćby w konstrukcji grupy protagonistów i poszczególnych bohaterów. Jest tam czytelna wariacja na temat Amandy Waller (bossa antybohaterskich straceńców) czy Deadshota. Z drugiej strony jest też miejsce dla mixu Punishera z Cablem, Doctora Strange czy... Grace Jones w roli punkowej Storm. Smaczki można wymieniać godzinami. Wszystko oczywiście dość bezczelnie zacytowane i pięknie zmieszane w myśl zasady, że w kwestii wymyślania super mocy powiedziano już wszystko.
Drugim elementem, którym komiks mnie kupił jest oprawa graficzna jako taka. Fiffe operuje swobodnym stylem, w którym widać kreskę – mięso. Jest to niezwykle inspirujące bo sam w sobie taki styl jest w zasięgu samodzielnego wypracowania. Schody zaczynają się przy świadomym używaniu koloru, który jest subtelny ale w 100% przemyślany. Do tego dochodzą fenomenalne layouty plansz, pomysłowe kadrowanie i myślenie rozkładówkami. Na koniec wisienka na torcie w postaci designu (onomatopeje, liternictwo), który zdał egzamin choćby w remaku marvelowskiego „Omega the Unknown” (swoją drogą, fenomenalnie zilustrowanym przez Farela Darlymple - obecnie wymiatającego w „Prophet”) nadając komiksowi hipsterskiego sznytu.
Przy tych wszystkich superlatywach na
dalszy plan wcale nie schodzi fabuła, która jest ciekawie opowiedzianą
historią o zemście (i obronie świata) z permanentną napierdalanką
na prawie każdej planszy. Zresztą, sceny superbohaterskiej
naparzanki są rozrysowane fenomenalnie i też są koniecznym
elementem zabawy z kompozycją kadrów. Pozostaje tylko kupić
konwencję i oglądać te brutalne pląsy ze stale rosnącym
podziwem.
No, to jeszcze fanbojski trybucik:
COPRA
autor: Michel Fiffe
#1-12 2012-2013
Self-Published
10/10
1 comment:
Pierwsze 4 zdania uświadamiają mi, że mam dokładnie to samo. A nawet idzie to dalej, do tego stopnia że ostatnio kupuję o wiele więcej książek, niż komiksów. Ekscytacja lat młodzieńczych na kolejny numer...to było bezcenne.
Post a Comment