Początek roku nieco mnie przytłoczył. Nadrabiałem jeszcze zaległości z 2007 ale wśród nowych albumów raczej nic nie przyciągnęło mojej uwagi. W ciągu roku odczułem na własnej skórze ostateczny już chyba zmierzch indierocka w wersji nu rock rewolution (która właściwie wydała łabędzi śpiew w 2005 roku). Miałem podobne pierwsze wrażenie przy scenie folkowej. Przy odkryciu zapomnianych perełek pomogły mi podsumowania znajomych blogasków i serwisów.
Frustracja spowodowana brakiem nowej dobrej muzy spowodowała, że sięgnąłem po rockową klasykę. W ten sposób nadrobiłem kompletne dyskografie kilkunastu mniej lub bardziej znanych zespołów i właśnie jestem na etapie wdrażania się w postpunkowe brzmienia z początku lat ’80. Wchłonąłem też masę muzyczki przy okazji wydania nowych albumów przez starych a niegdyś wielkich wymiataczy. Bo a to Marillion wydał nowy nastrojowy album, a to REM przypomniał sobie że rockowa kapela powinna mieć w składzie perkusistę (co i tak nie zmienia faktu, że wyszła kicha). Pod koniec roku przypomnieli zaś o sobie The Cure płytą z fajnym openerem, którego dodałem do „the best of” tego zespołu.

Jak najbardziej pozytywnie zaskoczył natomiast Nick Cave. Eksperyment w postaci ubiegłorocznego Grindermana niezbyt przypadł mi do gustu. Soundtracki nagrywane wespół-zespół z genialnym Warrenem Ellisem (nie tym od komiksów, tylko ze skrzypkiem grającym też z Dirty Three) były bardzo obiecujące. Myślałem, że z kolejnym albumem The Bad Seeds pójdą w kierunku wytyczonym przez „Abattoir blues”. Okazało się, że Grindermanowy odpoczynek zaowocował świetnym i świeżo brzmiącym materiałem. Przyznam się, że polubiłem Kejwowy zespół w którym rolę Blixy Bargelda przejął Ellis. Brak Bargelda był w pewnej chwili (przy okazji ostatnich płyt) odczuwalny ale w końcu Ellis przełamał się i zaczął wprowadzać swoje patenty. Podejrzewam że kiedyś przy okazji omawiania twórczości The Bad Seeds będzie się stosować podział na okres dominacji Blixy i okres w którym słychać wpływ gry Ellisa. No, chyba że już się stosuje taki podział...

Innym zaskoczeniem (bodajże największym w tym roku) był dla mnie powrót gotyckiej legendy, notabene dawniej odsądzanej przez wspomnianego Nicka C od czci i wiary. Jeden kawałek usłyszałem w radio (tak, u Pana Kaczkowskiego!) i byłem przekonany, że to niepublikowany wcześniej bonus z sesji Earthlinga. Nie łudziłem się, że David Bowie zebrał ponownie koncertowy skład Outside i wszedł do studia. Trzeba się raczej pogodzić z tym, że nowego albumu już niestety nie nagra. Na szczęście rok 2008 zaowocował kilkoma płytami z udziałem Bowiego w ilości homeopatycznej (w formie widocznej inspiracji lub symbolicznego współudziału).


Na pewno nie można postawić takich zarzutów innej kapeli inspirowanej Bowiem i promowanej zarówno przez niego jak też wspomnianego powyżej Petera Murphy'ego. TV On The Radio wydało trzeci już album z jak zwykle frapującym materiałem. Od początku raczej stronili od łatwych patentów na rzecz kontrolowanego eksperymentu. Nadal brzmią świetnie a nowe piosenki są intrygująco wielopłaszczyznowe. To fajne, że zespół poważnie traktuje odbiorców i nie sprzedaje jednorazowego produktu. Do Dear Science należy powracać i wsłuchiwać się aby wydobyć wszystkie smaczki. Podobną metodę próbowało zastosować Bloc Party na Intimacy. Niestety, tutaj efekt mnie rozczarował. W ubiegłorocznym podsumowaniu przy okazji A Weekend In The City zastanawiałem się, czy zespół pójdzie na łatwy lep koniunkturalizmu rodem U2. Mieli ku temu zadatki ale postanowili podejść do tematu ambitnie. I przejechali się. Kurde, to ja już wolę Bloc Party grających chwytliwe piosenki niż bawiące się w naciąganą awangardę. Przesterowany wokal, preparowana perkusja i elektroniczna kakofonia to za mało. Trzeba mieć jeszcze dobry pomysł.

Tymczasem Dave Sitek z TV On The Radio umiał połączyć ambicje muzyki granej przez zespół z popem w wersji indie lansowanym przez media. Wyprodukował album Scarlet Johnson, czyli produkt komercyjnie wycelowany w target snobujących się na alternatywę dwudziestolatków. Nie ulega wątpliwości, że ideowo pozycja ta jest tożsama z solową płytą Paris Hilton. Popularna (ale kojarząca z bardziej ambitnym kinem) aktorka zapragnęła nagrać płytę. Warunki wokalne ma podobne jak stosujące kiedyś podobny zabieg Nico lub Tanita Ticaran – czyli ogólnie rzecz ujmując takie sobie. Zaufała więc odpowiednio dobranym współpracownikom i moim zdaniem wyszła z tej próby zwycięsko. Całe szczęście śliczna Scarlet ma oprócz talentu aktorskiego również gust i wie z kim przystawać. Dodatkowo w chórkach podśpiewuje Bowie więc ja nie mam już żadnych obiekcji. Dałem się złapać… i mi z tym dobrze. Prawie wszystkie piosenki są coverami Toma Waitsa, ale szczerze mówiąc jak dla mnie to Scarlett mogłaby na Anywhere I lay my head coverować nawet Fasolki a i tak by mi się spodobało.
C.D.N.
(zawtra)
1 comment:
To prawda, TV on the radio jest prawie perfekcyjną płytą. Z dwa numery bym wywalił, żeby płyta była MAX. Ale grupa wydała jedną z lepszych płyt 2008 roku.
Post a Comment